No dobra, wracamy do angielskiego. Dzisiaj filmik The most common mistakes in English, błędy różnego typu. To są naprawdę najpopularniejsze błędy, jakie słyszę i trochę mnie dziwi, że najwyraźniej nagminnie popełniają je także cudzoziemcy. Może chodzi o to, że Dave uczy angielskiego od kilku lat w Rosji, więc ma do czynienia z użytkownikami języka słowiańskiego. Dlatego dla nas jest bardzo przydatny.
Problem z say i tell. Say to to you ale tell you; niestety do tego dochodzią dziesiątki kolokacji. Say hallo, ale tell a lie albo tell the time.
Nieobecny Present Perfect w zdaniach typu: I have this car for 5 years. Poprawnie: I have had this car. Wydawało się że takie proste; for albo since to musi być Present Perfect. Ale my go po prostu nie uznajemy, bo co to za dziwny czas.
Inna polska specjalność: natrętne "się", którego po prostu nie ma w angielskim: I wash myself, I dress myself. Poprawnie: I get dressed/washed albo po prostu I feel nie: I feel myself.
Mylące się so i such. It is so nice. It is such a nice day.
Problem z do i make. I made a mistake, nie: I did a mistake.
Ale oddajmy głos Dave'owi. Naprawdę warto. Filmik wizualnie mało atrakcyjny, ale facet jest świetnym nauczycielem, wyjaśnia spokojnie i przejrzyście, do tego ma bardzo fajny akcent. Warto poszukać innych jego lekcji. I cenić sobie fakt, że udostępnia je na Youtube. Na jego stronie godzina prywatnej lekcji przez Skype'a to koszt 40 funtów.
Zaraz po odejściu Pusiastej we wrześniu odrzucałam myśl o adopcji, chociaż poczucie straty i pustki było straszne. Chodziło o dobro Prosiaczka, który był wciąż jeszcze bardzo słaby po operacji. Powiem szczerze, że miałam wrażenie, że jej dni są policzone. Tymczasem w ciągu tych pięciu miesięcy Prosiaczek odzyskał siły i animusz. Niesłyszący Prosiak potrzebuje towarzystwa i pary uszu, bo nie wie nawet, że wróciłam do domu. Wierzę w to, że skorzystałaby z obecności drugiego kota.
Nie sadzilam jednak, że szukanie kota do adopcji okaże się taką traumą. Póki co podarło mnie na kawałki. Rynek adopcyjny to absurd. Kotów potrzebujących domu są setki. Ich historię rozdzierają serce. Fundacje i schroniska zamieszczają dramatyczne apele: pomocy, mamy 90 kotów do adopcji … a pod spodem zdjęcia dwóch kotów. Wchodzę na stronę „zakoconego” ponoć towarzystwa, a tam ogłoszenia może 10 kotów z minimalną informacją albo zupełnie nieaktualnym tekstem.
Schronisko na Rybiej ma stronę starszą niż moje koty, chyba jeszcze z lat 90tych, ze zdjęciami wielkości znaczków pocztowych. Czy naprawdę w ciągu 20 lat w Krakowie nie znalazł się informatyk, wielbiciel kotów, który by zrobił lepszą stronę za darmo. Nie wierzę.
Jest Facebook, Olx, jeśli ktoś chce, może naprawdę wypromować adopcję. Są tam świetne ogłoszenia z serią zdjęć i zabawnym tekstem. Takie koty idą bardzo szybko. Ale też mnóstwo ogłoszeń, i to właśnie od schronisk i fundacji, ma jedno średnio wyraźne zdjęcie, na którym widać kawałek ogon i dwa inne koty, albo kot patrzy wzrokiem zabójcy. Czy to problem zrobić kilka dobrych (i świeżych) fotek? Treść: więcej pod telefonem, nie odpowiadamy na maile i sms. Nic tylko dzwonić.
Ja nie tylko muszę się zakochać (bo mówimy przecież o miłości na wiele lat), muszę podjąć bardzo poważną decyzję mając w domu 16-letniego kota na trzech nogach z cukrzycą. Nie mogę w żaden sposób wystawić jej na niebezpieczeństwo. Potrzebuję informacji o historii, stanie zdrowia i charakterze potencjalnego jej towarzysza. Nie mogę wziąć kota półdzikiego, odłowionego ze złych warunków, ani po kocim katarze czy innym wirusowym paskudztwie. Pojadę do schroniska i zgłupieję, bo kot śliczny i słodki, a ja muszę podjąć racjonalną, przemyślaną decyzję.
Mam, co więcej, wrażenie że fundacjom, tak jak i domom tymczasowym, nie bardzo w ogóle zależy na adopcjach, celują głównie w listach warunków. Zabiezpieczyć balkon i okna, jasne. Ale: oddamy kota tylko do bloku, bez dzieci i koniecznie albo dwa razem albo na dokocenie. No, u mnie jak znalazł, ale na zakładanie siatki w oknach też jakoś się nie piszę, mieszkam na 1 piętrze, otwieram okna na loggię.
Gorzej, ogłoszenia właśnie dodane okazuję się nieaktualne, bo kot dawno poszedł do adopcji, na inne nikt nie odpowiada, telefony milczą. Ogłoszenia od indywidualnych ludzi: słodki miziak, nie schodzi z kolan, a w czasie rozmowy okazuje się, że pół dziki i ledwo kuwetkuje. Na zdjęciu kocię, w rzeczywistości kot już roczny (z uwagi na Prosiaka byłoby lepiej gdyby kot był raczej mały).
Najgorzej, jak widzę kota podobnego do mojej trikolorowej Pusiastej, mogłabym pojechać po nią nawet do Warszawy. Szczególnie pozdrawiam w związku z tym pewną fundację ze stolicy, do której napisałam dość osobisty list o Pusiastej, którą straciłam, o Prosiaku, o którego walczyłam, że mam ogromną wiedzę i doświadczenie, jestem 24h godziny w domu itd. Co mam wam mówić, ci, którzy mnie znają, wiedzą jak dobry dom mogłabym zaoferować kotu. Odpowiedź: nie, dziękujemy, bo nie damy kota do Krakowa. Za daleko. Na co? Na wizytę przedadopcyjną! Bez tego ani rusz. Jakbyśmy nie żyli w świecie, w którym informacje są dostępne wszędzie a sprawy załatwia się zdalnie. Na Facebooku można przeczytać historię mojej rocznej walki o życie Prosiaka, służę kontaktem do kliniki, gdzie znajduje się medyczna historia moich kotek z 16 lat, plus mogę pokazać przez kamerę na Skypie zabezpieczony balkon, mieszkanie, drapaki, tunele itd. Naprawdę odległość to jest przeszkoda? To, że jestem gotowa na wyprawę 300 km do Warszawy chyba też przemawia na moją korzyść. Naprawdę, moje gratulacje.
Mam dość. Naprawdę. Pozostaje mi liczyć na was. Idzie wiosna. Koty będą się rodzić. Dawajcie znać. Najważniejsze, żeby kot był zsocjalizowany i z w miarę czystych warunków. Nie o mnie chodzi. Wiecie, z jakim poświęceniem leczyłam Prosiaczka. Chodzi o nią i jej dobro. Wierzę, że młody kot wniósłby w nasze życie radość.
Czemu never ending story? Bo uczenie rodaków angielskich przedimków to jak talking to a brick wall. My, Polacy, po prostu nie uznajemy ich istnienia. No dobra, wiemy, że są tam te małe słówka: a, an, the, z tym, żezupełnie nie wiadomo po co. Więc jak sobie przypomnę, to gdzieś tam wstawię któreś, ale tak naprawdę to przecież bez znaczenia, bo i tak wiadomo, o co chodzi, no nie? Rodacy dużo bardziej obcinają się z powodu brakującego "s" w trzeciej osobie, albo will po if. Może dlatego, że te reguły są jasne i "nie wolno", co niejeden "ticzer" wbił do głowy. Ale "artikle" raz wolno, a nawet trzeba, a innym razem nie trzeba, a jeszcze innym zależy od kontekstu. Sprawa wydaje się więc niejasna, niekonkretna i trochę podejrzana. Ludzie sądzą więc, że "artikle" są trochę takie uznaniowe, na intuicję, i jak mi się podoba. A może to w ogóle jakaś edukacyjna konspiracja, żeby ludziom utrudnić życie, albo niczego nie nauczyć w szkołach, gdzie nieżyciowy belfrzy uczą nieistniejących albo nieprzydatnych rzeczy.
Przepraszam za ton, ale przemawia przeze mnie wieloletnia frustracja w tym względzie. Bo tłumaczę, wyjaśniam, podaję praktyczne przykłady, poprawiam... i niewiele z tego wynika, bo ludzie i tak odnoszą się lekceważąco do samego istnienia przedimków. W polskim ich przecież nie mamy, a jakoś się dogadujemy i wiadomo, o co chodzi. Proszę mi wierzyć, wśród najdziwniejszych mądrości, jakie ludzie przynoszą na lekcje, typu: "oni podobno i tak używają w sumie tylko trzech czasów, prawda?", jest również i taka: "ale oni chyba w sumie nie używają tak znowu tych przedimków". "Byłem w Anglii i przedimków prawie nie słyszałem". Albo: "Amerykanie nie używają zupełnie przedimków". Nie zmyślam. Plus, coś z czym już trudno dyskutować: "u mnie w firmie to i tak wszyscy mówią bez przedimków". W to akurat wierzę. Nie używają ich nie tylko Polacy, ale Słowianie w ogóle, ponoć także Hindusi, Chinczycy, a Europejczycy, owszem, zwykle coś w tym guście mają, ale przedimki funkcjonują czasami zupełnie inaczej, więc też mają z angielskimi problemy.
Wyjaśnijmy sobie coś w takim razie. Anglosasi, bez względu na to czy są z UK, USA, Australii, Kanady i tak dalej, używają przedimków i są one dla nich niezbędne. Ich brak zaburza sens i jest niezwykle irytujący. Naprawdę, native'a mniej razi he don't go niż I have book. Dlaczego? Bo he don't go albo she work, tak samo jak if it will rain to błąd gramatyczny tylko i nie ma problemu z nadbudowaniem sensu. Informacja natomiast: I have book jest nieczytelna. Co to jest za książka, którą masz? Masz w ogóle książkę, jakaś książkę? No fajnie, każdy ma jakąś książkę. Ale czy masz dla mnie TĄ książkę, którą ci kazałem przynieść? Zdaniem I need glass można kogoś wprawić w osłupienie, no bo, co, potrzebujesz szkła?? Nie, ty potrzebujesz a glass, czyli szklanki. Takie sytuacje wymagają dodatkowego wysiłku i czasu, żeby ustalić, co Polak ma na myśli. Wiadomo, ludzie są niecierpliwi i nie mają czasu nas dopytywać. Dlatego właśnie takie błędy irytują.
Nie będę wykładać reguł, znajdziecie je w filmikach poniżej. Zawsze jednak powtarzam jedną zasadę: w języku angielskim nie ma takiej opcji, żeby rzeczownik policzalny w liczbie pojedynczej stał sam. Nie ma samotnego: book, car, table i tak dalej. Uświadomienie sobie tego to już połowa sukcesu, bo wyrabia to odruch pomyślenia, zanim wypowiem albo napiszę rzeczownik (przedimek zerowy, czyli nic może stać przed liczbą mnogą i rzeczownikami niepoliczalnymi, czywiście wtedy, kiedy to jest coś non-specific, czyli "jakieś").
Polecam waszej uwadze szczególnie ostatni filmik, po polsku. Uczy, jak sobie radzić, kiedy nie wiemy, jakiego przedimka użyć, ale wiemy, że tam powinien być. Zwłaszcza, kiedy coś piszemy, na egzaminach itd. To bardzo użyteczne wskazówki. Od wyboru artikla można uciec liczbą mnogą, zaimkiem dzierżawczym (my, your, his), albo wskazującym (this, that) czy też za pomocą słówka some.
Dzisiaj animal idioms. Jak to z idiomami bywa, niektóre mają swoje odpowiedniki w języku polskim, np. rat race - wyścig szczurów, albo pig-out jeść jak świnia, dark horse - czary koń, scapegoat - kozioł ofiarny. Niektóre zwierzęce idiomatyczne skojarzenia mogą jednak zaskoczyć; np. to rabbit to wcale nie to, z czym nam się kojarzą króliki. To tyle co dużo mówić. Dalej, my gonimy króliczka raczej niż dziką gęś (wild goose chase). "Kurczakowanie" nie kojarzy nam się ze strachem, a czerwony śledź to już w ogóle abstrakcja.
Ciekawe byłoby prześledzenie etymologii tych zwrotów; ta wspólne nam wszystkim to dziedzictwo biblijne i śródziemnomorskie (np bajki Ezopa). Ale niektóre odnoszą się do kontekstów charakterystycznych ściśle dla historii i kultury angielskiej. Wild goose chase ponoć pochodzi od specyficznego typu wyścigów konnych a red herring z historii opowiedzianej przez dziennikarza. Ciekawe, że niektóre, obce polszczyźnie zwroty, zaczynają się powoli zadomawiać w naszym języku, na przykład pecking order, "porządek dziobania", czyli hierarchia obowiązująca na przykład w świecie korporacyjnym.
Zachęcam do przestudiowania przykładów poniżej.
fly on the wall - an unnoticed witness
fly in the ointment - a small problem which nonetheless spoils the whole plan
ants in your pants / antsy - agitated or restless due to nervousness or excitement
a little bird(y) told me - told by a secret informant
to kill two birds with one stone - to accomplish two objectives at once.
to chicken out - to opt out of doing something because of being frightened
wild goose chase - an absurd or pointless mission
pecking order - the social hierarchy
dark horse - a less well-known competitor or candidate who succeeds to an unexpectedly high level
“Hold your horses!” - an expression requesting someone to wait a moment/hold on/slow down
straight from the horse’s mouth - directly from the best-informed authority
donkey work - the boring/gruelling part of a job
scapegoat - a person or group unfairly blamed for something that they have not done
pig-out - a session of excessive eating
catnap - a short sleep during the day
to let the cat out of the bag - to expose a secret
raining cats and dogs - raining heavily
to let sleeping dogs lie - to avoid interfering with a situation so as not to cause trouble
in the dog house - in disgrace/trouble
rat race - a situation in which people are fiercely competitive for wealth or power
to smell a rat - to suspect a trick/lie
fishy - suspicious
red herring - an intentionally misleading clue or piece of information
wolf whistle - a whistle or call with a rising and falling pitch which expresses sexual admiration but in a predatory, victimising manner (see catcall)
to get the lion’s share - to receive the largest portion