Mam dla was dzisiaj autentyczne video z częścią ustną egzaminu IELTS. Jest to BAND 9, czyli najwyższy poziom, dlatego dziewczyna na nagraniu mówi absolutnie płynnie. Ale nie o to chodzi. Zamieszczam to video jak przykład tego, czego się oczekuje w części ustnej egzaminów w ogóle. Można to równie dobrze odnieść do egzaminów Cambridge i jakichkolwiek innych.
Zwróćcie uwagę, że zdająca prezentuje nie tylko odpowiedni poziom języka, ale, co dużo ważniejsze - zdolności komunikacyjne w ogóle. To również wpływa na ocenę. Jeśli pada pytanie, trzeba go potraktować jako zaproszenie do rozmowy, a nie przepytywanie. Nie chodzi o to, żeby załatwić to pytanie odmownie, jednozdaniową odpowiedzią. To, co obserwuję u moich uczniów, to jest nawet więcej, reakcja, którą określiłabym wzruszeniem ramion, albo postawą "a co to za pytanie". Pytania mogą wam się wydać nudne/banalne/głupie/idiotyczne. Ale w czasie egzaminu macie zaprezentować gotowość do rozmowy i pozytywne nastawienie.
Jeśli ktoś was pyta: What hobbies do you have? To nie wystarczy powiedzieć, że nie macie w ogóle czasu na coś takiego jak hobby. Albo: Which do you prefer: living in the city or in the country? Nie wystarczy powiedzieć, że całe życie mieszkacie w mieście, więc nie macie nic do powiedzenia o wsi. Albo: Could you imagine living without a mobile? Odpowiedź: No, of course not, to za mało. Nawet jeśli wydaje się, że odpowiedź jest konkretna i prosta: Where do you live?, odpowiedź: In Cracow, to za mało i nie o to chodzi. Chodzi o to, że macie powiedzieć coś o tym miejscu. Dziewczyna na nagraniu wypowiada za każdym razem kilka zdań. Przy realizowaniu drugiego, dłuższego zadania, egzaminatorka jej przerywa. I tak to ma wyglądać, to raczej egzaminator ma was zatrzymać niż czekać, że coś jeszcze powiecie.
I wierzcie mi, tu nie chodzi o płynność i poziom języka, tu chodzi o chęć do rozmowy i zdolności komunikacyjne. Można, przepraszam, dukać (na niższym poziomie), ale liczy się, że chcecie coś powiedzieć. Tymczasem, kiedy przygotowuję ludzi do egzaminów, i w ogóle na lekcji, mam wrażenie, że gramy w grę, trochę jak w szkole, jakby tu powiedzieć najmniej i zaraz usiąść, i schować się za sąsiada. Może pani da mi spokój.
Sukces w nauce języka łączy się z chęcią do rozmowy w ogóle, z chęcią do interakcji, otwarcia się, wyjścia na spotkanie.
Tego oczekują także od was w na rozmowie o pracę. Oceniają waszą osobowość i umiejętność komunikacji (dotoczy to oczywiście także rozmowy po polsku). Osoby odpowiadające jednym zdaniem nie wypadają dobrze pod kątem zdolności do funkcjonowania w grupie i pracy zespołowej.
zawarłam moją opinię o egzaminach Cambridge, jako oderwanych od życia, akademickich i popularnych w nieuzasadniony sposób. Czy więc IELTS jest alternatywą dla egzaminów Cambridge?
IELTS to przede wszystkim zupełnie inny egzamin. Dużo bardziej zbliżony do potrzeb prawdziwego życia, sprawdzający bardzo praktyczne umiejętności. Mówiąc najprościej, nie ma w nim części Use of English, czyli tych wszystkich dziurawców, transformacji, słowotwórstwa itd. Jest słuchanie, czytanie i pisanie. I oczywiście część ustna. Prawdziwym wyzwanie jest właśnie słuchanie, słyszymy ludzi w potocznych życiowych sytuacjach, tyle, że musimy wysłuchać nazwiska, nazwy, liczby, procenty, daty itd. I niestety: słuchamy tylko raz.
Czy warto zdawać IELTS? To nie jest sztuka dla sztuki jak egzaminy Cambridge, bo dobrze będzie wyglądać w cv itd. IELTS jest sens zdawać tylko, jeśli macie ku temu konkretny powód. Dlaczego? Bo jest ważny tylko dwa lata.
IELTS trzeba zdawać w wielu sytuacjach: żeby wyjechać za granicę, emigrować legalnie, dostać pracę, studiować za granicą. IELTS to uznawany (i wymagany) powszechnie na świecie format.
IELTS ma dwie odmiany: General i Academic. Ten drugi zwykle jest wymagany przez uniwersytety.
Jeszcze jedno: IELTS jest jeden. Ten egzamin testuje was poziom w skali: 0-9.
Zwykle instytucja, która wymaga tego egzaminu, określa, na jakim poziomie trzeba go zdać.
Mam dzisiaj dla was coś do poczytania. Ze zdumieniem trafiłam na poniższy artykuł na moim ulubionym portalu MailOnline, w sekcji Health. Zawiera on opis przypadku nowotwora łapy u kota wyleczonego za pomocą... oleju z konopi indyjskich. Kiedy Prosiaczek miał zmianę na łapię, spędzałam godziny w internecie próbując znaleźć opis podobnego przypadku. Jej typ nowotworu jest częsty wśród białych kotów, czy też ogólnie kotów o różowej skórze, ale związany jest z promieniowaniem słonecznym, więc wszędzie, ale to wszędzie było opisy występowania na głowie, uszach, nosie (częściach wystawionych na słońce). Nowotwór Prosiaka na łapie wydawał się zagadką. A tu proszę, bardzo podobny przypadek, tyle że dużo bardziej zaawansowany, kot praktycznie już do uśpienia.... wyleczony dodatkiem kilku kropel do jedzenia!
Dzisiaj również MailOnline publikuje artukuł na temat tego, że olej z konopi to hit reklamowany przez sławy hollywoodzkie na wszelkie możliwe przypadłości. Mogę spokojnie czytać o "cudownych" terapiach na cellulitis, czy coś równie banalnego, cudowne leki na raka to jednak sprawa, która zawsze wywołuje kontrowersje. Ten olej ponoć także działa u ludzi, wystarczy wrzucić do polskiego Google'a: olej konopny CDB.
Opis przypadku tego kota poruszył mnie szczególnie, bo pierwsza moja myśl oczywiście była: "może Prosiako nie musiał stracić łapy... Szkoda, że nie dowiedziałam się wcześniej". Pewnie bym próbowała...
Nie chcę tu uprawiać żadnej propagandy medycyny alternatywnej, daję po prostu jako reading. Przepraszam za mało smaczne wizerunki łapy, ale widać naocznie, jak się podleczyła (nasza wyglądała jak to zdjęcie po leczeniu, bo było jeszcze wcześnie, no i Prosiak nie miał tych wszystkich innych problemów co ten kot).
Co więc robić, jeśli macie problem z rozróżnianiem angielskich dźwięków, a tym bardziej ich wymową? Co, jeśli nieustannie walczycie z fonetyką, nie możecie zapamiętać, jak się wymawia dane słowo, przekręcacie je, nauczyciel was poprawia znowu, mimo, że w domu sprawdzaliście wymowę, i to nie raz.
Nie zaproponuję wam drogi na skróty, ani cudownej metody na tę przypadłość. Jak zwykle powiem, że trzeba w to włożyć sporo pracy i świadomości.
I dzisiaj będzie o świadomości właśnie.
Pomoże bowiem, jeśli o angielskich dźwiękach będziecie wiedzieć trochę więcej. Jeśli poznacie ich klasyfikację, a więc na przykład prosty fakt, że w języku angielskim są długie i krótkie samogłoski, oraz tak zwane dyftongi, czyli dwugłoski. Pomoże także ogromne zapoznanie się z IPA International Phonetic Alphabet, czyli nielubianymi przez nikogo znaczkami fonetycznymi. Rzecz w tym, że jak się nie słyszy, naprawdę pomaga zwizualizowanie. Jeśli "zobaczycie" to słowo, lepiej je zapamiętacie. Kiedyś nauka IPA była obowiązkową częścią nauki języka, nauczyciel pisał na tablicy obok nowego słowa jego wymowę i tak uczniowie przyswajali alfabet fonetyczny. Teraz tego się nie robi, powiem wam nawet więcej, absolwenci anglistyki, młodzi nauczyciele, nie potrafiliby tego zrobić (chociaż znają IPA), bo uczenie tego na uczelniach ograniczono w tej chwili do minimum. Zapisanie słowa ze słuchu, nawet jak się je wymawia poprawnie, to wyższa szkoła jazdy; to co innego niż odczytanie to np ze słownika.
No właśnie, o użycie słowników chodzi na przykład. Tak, można odsłuchać wymowę. Tylko co wam zostaje z tego w głowie, zwłaszcza jeśli macie problem ze słuchem fonematycznym. A narysowanie ślimaczka nad słowem zostaje. W niektórych podręcznikach obok bardziej problemowych słów podawane jest również wymowa, są ślimaczki do pomocy. Moi uczniowie je ignorują, bo nie wiedzą, co z nimi zrobić. To, co lubię w podręczniku English File, o którym tu już pisałam, to fakt, że książka ta nienerwowo i bezboleśnie uczy podstawowych symboli przeć ćwiczenia fonetyczne wrzucane tu i tam w trakcie lekcji. Moi uczniowie tych ćwiczeń też nie lubią i do ślimaczków podchodzą jak do jeża, mimo moich prób ich wyjaśniania i tłumaczenie ich przydatności.
To są ślimaczki, czyli IPA:
Pomoże, jeśli chociaż poznacie niektóre z tych znaczków, na przykład te odnoszące się do samogłosek (ze spółgłoskami jest znacznie prościej i można sobie mniej nimi zawracać głowę). Łatwiej będzie zapamiętać wymowę, jeśli "zobaczycie" graficznie dźwięk. Mnie to w każdym razie pomaga, jeśli sama mam czasami wahania, jak się coś wymawia.
No, ale najpierw trzeba oczywiście te znaczki pokojarzyć z dźwiękami. Proponuję więc dzisiaj kilka tutoriali na ten temat.
Najpierw Emma wprowadzi was w świat fonetycznych znaków:
Tutaj Emma skupia się na samogłoskach i pokazuje wam różnice między długimi i krótkimi:
A tutaj inna lekcja o alfabecie fonetycznym, tłumacząca jego przydatność i działanie. Pamiętajcie, że słuchacie native speakera, nawet jeśli myślicie sobie "i tak tego nie spamiętam", albo "po co mi to". Po prostu potraktujcie to jak praktykę słuchania (a może jednak coś zostanie w pamięci). Narracja jest wyraźna i podawana wolno.
A tu coś już dla osób bardziej zaawansowanych i bardziej zainteresowanych tematem. Tutaj nauczyciel tłumaczy wam system artykulacji samogłosek angielskich pod kątem ułożenia ust i języka przy wymowie każdej. Z tym związana jest ich klasyfikacja. Warto.
Jednym z najczęstszych problemów w nauce języka, z jakim się spotykam, są niedobory słuchu fonematycznego. Co to jest słuch fonematyczny? To zdolność odróżniania od siebie dźwięków, na przykład głoski "a" od "e", "i" od "y", "sz" od "s" i tak dalej. W języku polskim problemy mają z tym tylko dzieci uczące się mówić i potem pisać. My, dorośli, raczej się nie zastanawiamy, czy tam jest "l" czy "ł". Niestety, w języku obcym jesteśmy jak te uczące się co dopiero mówić dzieci, ponieważ musimy przyzwyczaić ucho do nowych głosek i nowych ich kombinacji.
Potrafimy rozróżniać polskie słowa:
pal - bal bas - pas pada- bada talia - dalia dama - tama
Różnią je tylko głoski "p" i "b" i "t" i "d", a te z kolei różni od siebie tylko jedna cecha: dźwięczność-bezdźwięczność.
Jednak angielskie słowa:
bad - bat sad - sat build - built
brzmią dla nas już tak samo. Nie jesteśmy bowiem przyzwyczajeni do wymawiania dźwięcznej głoski na końcu wyrazu (my ubezdźwięczniamy). Tym trudniej ma się sprawa z wymową tych wyrazów.
Bywa jednak jeszcze gorzej. Niektóre z osób, które uczyłam i uczę, mają problem z różnicowaniem wyrazów:
fall - fell, bad - bed, plain - plan, month - mouth, lane - line, law - low
A wyrazy te zawierają zupełnie już różne od siebie samogłoski albo dyftongi. To nie są tzw. pary minimalne.
Więcej, dla niektórych osób słowa:
church - charge
shame - chain
road - rot
brzmią tak samo mimo występowania wielu różnic. Tu już jest prawdziwy problem z rozumieniem i oczywiście wymową, bo za tym idzie nieumiejętność prawidłowej produkcji tych słów.
Czasami ćwiczę z uczniem i powtarzam kilka razy dane słowo, uczeń niestety przy kolejnym powtórzeniu dalej nie wymawia tego słowa prawidłowo. I nie mówię to sprawach subtelnych typu opozycja długie-krótkie, czy angielskim brzmieniu polskich głosek. Nie. Mamy problem z ustaleniem, że tam jest "o" a nie "u", "sz" a nie "dz". Podam przykład: słowo culture. Trochę problemowe, fakt. W pierwszej sylabie jest krótkie "a", potem "cz", potem krótkie "e". Ale mniejsza o krótkość. Problemem jest ustalenie, że tam jest "a" i "e" (a nie np "o" albo "u").
Wychodzi więc z tego: kulczur, kolczur, kelczer, kelczar, kalczar, kolczor itd. Dla osoby z zaburzonym słuchem fonematycznym te słowa brzmią tak samo.
Piszę to dla was pod rozwagę. Bo warto sobie uświadomić, z czego biorą się wasze problemy z językiem. Może to nie kiepska pamięć, brak głowy do słówek, a nawet źli nauczyciele w przeszłości, którzy nie uczyli wymowy itd. Każdy z nas jest w czymś dobry, a w czym innym nie. Mamy mocne i słabe strony. Moją mocną stroną jest język i słowa, natomiast jestem dotknięta kompletną dyskalkulią i liczby to dla mnie koszmar, nie umiem przepisać poprawnie numeru telefonu ani konta i zawsze niszczę wszelkie kwestionariusze, bo źle wypełniam rubryki. Nie mam też za grosz słuchu muzycznego. Ale mam słuch fonematyczny. Słyszę nie tylko długie-krótkie, ale potrafię rozróżniać angielskie dialekty.
Co można z tym zrobić, żeby nie poprzestać na samej konstatacji "mam problem ze słuchem fonematycznym". Jak zawsze i ze wszystkim: można ćwiczyć. Uwrażliwić się na te różnice, powtarzać i powtarzać. Myślę również, że pomaga uświadomienie sobie, co to za samogłoska, tzn przetłumaczenie jej na polski. Tzn czy to jest "a" czy "e" (mniejsza czy długie, czy krótkie, dla osób z tym zaburzeniem to już kosmos). Osobiście sugeruję uczniom zapisanie ponad problemowym słowem polskiej samogłoski (nie lubię natomiast zapisywania słów w całości, bo to zamazuje problem; problemem jest zwykle samogłoska, nie spółgłoski). Mam niejasne wrażenie, ze ludzie z tym problemem są tak niewrażliwi na te różnice, że przechodzą nad nimi ze wzruszeniem ramion. Tymczasem do tego problemu trzeba podejść z troską i namysłem. I włożyć w to sporo pracy. Jedni potrafią zagrać Mozarta ze słuchu, a inni (ja) nie potrafią zanucić poprawnie piosenki. Zawsze uważam, że każdy potrafi poprawić swój poziom, opanować język w stopniu komunikatywnym. No, ale z drugiej strony nie wiem, czy ktokolwiek nauczyłby mnie śpiewać:)
Stron ze słownictwem jest oczywiście mnóstwo. Generalnie nie jestem zwolennikiem list tematycznych, fiszek i tego typu materiałów, które służą do uczenia się na pamięć słów wyrwanych z kontekstu. Tę stronę jednak można wykorzystać do ćwiczenia wymowy, ponieważ na każde słowo można kliknąć i odsłuchać jego brzmienie. Nie ma tam tłumaczeń ani obrazków, ale jak mówię, nie tyle o uczenie się słówek chodzi, ale o pracę nad wymową. Są tam bardzo proste tematy: kolory, dni tygodnia, pogoda, zawody, zwierzęta, jedzenie, podróżowanie i nieco bardzo zaawansowane, np samochody (i ich części), terminy matematyczne, przedmioty uniwersyteckie itd.
Prawidłowa wymowa to najpoważniejszy problem uczących się angielskiego. Wierzcie mi, to nie jest gramatyka. Jeśli ktoś pokręci czasy i struktury, jakoś tam wciąż będzie się można domyśleć sensu. Nieprawidłowa wymowa słów prowadzi jednak do poważniejszych nieporozumień, bo jeśli w restauracji poprosicie o "sołp", wskażą wam drogę do toalety (soupsu:p- zupa, soap - mydło), jeśli zapytacie o "pejper" pomyślą, że może potrzebujecie papieru toaletowego albo serwetek(pepper pepe - pieprz, red pepper - papryka, paper - papier). Jeśli w sklepie poprosicie o "bek", sprzedawca spojrzy nie rozumiejąc, bo wasze "bek" to może być beg (błagać), back (z powrotem), a wam chodziło o bag (torba).
Tak więc kluczem do sukcesu nie jest zapruwanie kolejnych słówek, ani robienie ćwiczeń gramatycznych (chociaż ważności gramatyki nie lekceważę), ale praca nad czystą wymową tych słów, które już znacie. No i do tego polecam tę stronę. Klikać i powtarzać, powtarzać i klikać (tam zdaje się również jest aplikacja na telefon, nie próbowałam, nie wiem, jak działa). Więcej na temat angielskiej wymowy, jej pułapek i jak ją ćwiczyć, znajdziecie tu: http://agnielskiagnieszki.blogspot.com/2017/11/wymowa-jest-wazna.html Poniżej wklejam tutoriale z Youtube z wymową liter alfabetu. To do ćwiczenia już nie poprawnej wymowy słów, ale prawidłowego brzmienia poszczególnych głosek. W pierwszym filmiku tylko alfabet, w drugim ćwiczymy także spelling słów.
Dzisiaj trochę słownictwa i wyrażeń związanych z domem i sprzątaniem. Jak się domyślacie, jestem w temacie sprzątania, ale to jest never-ending sprzątanie, bo mój remont w żadnym razie nie zbliża się do jakiegokolwiek finału i powiem szczerze, czuję się jak James w ostatnim video. Obrazek poniżej to seria slide'ów, trzeba kliknąć, żeby przesunąć. Zachęcam do obejrzenia osoby mniej zaawansowane. Dla tych bardziej polecam mojego ulubionego Jamesa.
U mnie szaleje remont. Brud, gruz i demolka. Mnóstwo hałasu, chaosu, sprzątania i nieporządku. Ale wiecie co, ja lubię remonty. To mój trzeci poważny remont i na pewno nie ostatni (ponieważ nie mogę się wyprowadzić po prostu z mieszkania, remontuję kolejne pomieszczania).
Lubię remonty, bo są jak rytuał przejścia; żeby przejść zmianę, trzeba doświadczyć cierpienia. To, co przynosi remont, to jest wewnętrzna transformacja. Remonty odmieniają moje życie w sensie psychicznym i mentalnym. A to jest projekt największy ze wszystkich dotychczasowych i jego koordynacja to wyzwanie planistyczne i logistyczne. Wymieniam i przerabiam wszystko, łącznie z drzwiami i oknem.
Mieszkałam przez lata w postkomunistycznym mieszkaniu, w którym musiałam znosić różnego rodzaju niedogodności i przez lata słyszałam od czeredy fachowców, że tego się nie da, i tamtego też, to musi zostać, takiego się już nie dokupi itd. Miałam drzwi do kuchni zamykane na gumkę, drzwi do szafy na zakrzywiony gwóźdź, między panelami i balkonem głęboką szparę, w której zbierały się śmieci, a miedzy przedpokojem i płytkami w łazience wielki, brudny drewnianych próg z lat 50tych. Moje mieszkanie budowali socrealistyczni przodownicy pracy, którzy bili dzienne rekordy układania cegieł i tynkowania. W efekcie w mieszkaniu nie ma prostego kąta i nawet kaloryfer jest tak krzywo, że wywołuje u mnie chorobę morską. Więc patrzę na demolkę mojej kuchni z satysfakcją i czuję jak lata złych emocji opadają ze mnie wraz z gruzem i prochem.
Ale nie o remoncie, tylko o angielskim. Przy okazji remontu, chciałam was zainteresować programami TV o remontach, renowacjach i dekoracji wnętrz. Oglądam takie programy maniakalnie. Lubię widzieć, jak brudna ruina zamienia się w dom czyiś marzeń. W Stanach czy UK nikt się nie bawi remonty na własną rękę. Ludzie albo kupują w pełni wyposażone i umeblowane mieszkanie, albo, ewentualnie, kupują ruinę za pomocą firmy, która zajmuje się remontami i odnowi i wyposaży dla nich ten dom, a oni przyjdą na gotowe.
Dużo się nauczyłam z tych programów, w sensie stylu, rozwiązań i estetyki. Szczególnie lubię styl Joanny Gaines, która wraz z mężem, Chipem, odnawia stare domy. Ich styl to połączenie elementów industrialnych ze stylem rustykalnym.
Poniżej Nate i Jeremiah, powiedziałabym, styl bardziej wielkomiejski i nowoczesny.
I wreszcie inna bajka, serial bardziej przygodowy, Scott i Amie z Las Vegas, kupujący kompletne ruiny, zmagający się z ekipą, problemami, przeciekającymi dachami, nieproszonymi gośćmi, presją czasu i sobą nawzajem.
Połowa osób, które uczę, twierdzi, że nie ogląda telewizji. Część z nich po prostu nie ma telewizora w domu, co wydaje się zrozumiałe w przypadku wynajmowanych mieszkań albo młodych par świeżo na swoim. Pozostali telewizor mają, ale sądzą, że telewizja to strata czasu, szajs i nuda, pranie mózgu i reklamy.
No.... to już zależy od tego, co się ogląda. Czemu ja o telewizji? A, no dlatego, że ta powszechna moda lekceważenia szklanego pudełka strasznie utrudnia mi życie na lekcjach. Bo nauka języka to rozmowa. A do rozmowy potrzebne są tematy. Wiele lekcji w podręcznikach zakłada rozmowę o tym, co się ogląda w TV.
Podręczniki generalnie podejmują historie i tematy zaczerpnięte z mediów, istniejące w masowej wyobraźni, w nadziei na to, że uczący będą je z czymś kojarzyć. Ja w każdym razie kojarzę. W praktycznie w każdym przypadku pamiętam coś, co czytałam albo oglądałam na ten temat wcześniej. Przy dzisiejszym tempie życie zostaje mają mało czasu na czytanie, zwłaszcza prasy. Wiem. Ja też mam ten problem. Ale u mnie idzie telewizor non-stop jako gadacz w tle. Cokolwiek robię. W ten sposób dociera do mnie mnóstwo informacji.
To, co oglądam, to przede wszystkim dokumenty i programy edukacyjne. Mam kablówkę i przyznam się, wykupuję najszerszy pakiet z UPC. Oglądam wszystkie kanały Discovery i National Geographic, Viasat Histoty/Nature, BBC Earth, ale też kanały z tematyką "lżejszą" BBC lifestyle, TLC, CBS Reality, HGTV, a czasami zdarzy się i Crime and Investigation, chociaż o zbrodniach nie lubię przed snem:)
Moje ulubione dokumenty dotyczą historii Anglii, ale generalnie o historii oglądam wszystko (z wyjątkiem II wojny, bo też miewam koszmary). Uwielbiam także opowieści medyczne, rzadkie choroby, niezdiagnozowane przypadki, Monster InsideMe (o pasożytach), filmy o kotach i psach (psiarzom polecam Dog Whisperer z Cezarem Milanem i kociarzom My Cat's form Hell z behawiorystą, którego kocham, Jacksonem Galaxy). Uwielbiam również programy o angielskiej wsi: Escape to the Country, renowacjach starych domów (np braci Scott Cudotwórcy, Domy z potencjałem, duet Chip i Jo). Te ostatnie pomogły mi bardzo przy podejmowaniu decyzji o moich własnych remontach i wyborach estetycznych). Po co o tym piszę? Bo telewizja to całe morze tematyczne i twierdzenie, że odmóżdża i że to strata czasu osobiście mnie irytuje. Ale do rzeczy.
A rzecz w tym, że telewizja świetnie nadaje się do nauki języka, ponieważ wszystkie kanały wymienione przeze mnie to kanały anglojęzyczne oryginalnie. Więc jeśli ma się dekoder, zawsze można ustawić napisy albo wersję oryginalną. Ponadto, praktycznie wszystko, w kawałkach albo i nawet w całości, można znaleźć na Youtube.
Dlatego dzisiaj o tym, co oglądać w TV, żeby się uczyć języka.
Programy dokumentalne z lektorem są najlepsze, bo dużo łatwiejsze do zrozumienia niż dialogi i fabuła. Lektor (voice-off) podaje tekst wolno i wyraźnie, a zawartość ilustrowana jest obrazem. Rzecz w tym, żeby znaleźć coś, co was zainteresuje. Są programy także o samochodach, wielkich budowlach itd, więc coś i dla panów.
Ja powiem szczerze, oprócz filmów typowo edukacyjnych, lubię również programy typu reality. Tak, kiedyś zaczęło się od durnego Big Brothera, ale dzisiaj ten gatunek wygląda zupełnie inaczej. To programy o prawdziwych ludziach pokazywanych w prawdziwych życiowych sytuacjach. Może to być serial o bardzo sympatycznej mormońskiej poligamicznej rodzinie (Sister Wives), łamiący wszelkie stereotypy, bo naprawdę trudno nie polubić tych ludzi, albo Historie wielkiej wagi, serial o osobach z otyłością wielką i ich walką z kilogramami (każdy, kto zmaga albo zmagał się wagą, nawet jeśli to tylko 10 kg za dużo, odnajdzie tam coś dla siebie), albo o związkach, miłości w internecie, ludziach decydujących się poślubić kogoś, kogo wcześniej nie widzieli. Nie, to nie jest jarmark, targowisko i dogadzanie niskim instynktom widowni. To kawał prawdy. To prawdziwi ludzie, prawdziwe emocje, prawdziwe historie. Skąd ja to wiem? A no stąd, że wszystko to było w prasie i jest w internecie.
Programy te dają nieoceniony wgląd w rzeczywistość, ale też w mentalność, myśli i emocje ludzi. Bywa to budujące (programy o ludziach zmagających się z ciężkimi przypadłościami, rodzinach wielodzietnych), ale też porażające. Mnie szczególnie poraża ludzka zdolność do autodestrukcji. Fatalne wybory, niszczące uczucia, szarpanina emocjonalna, czyli to wszystko, co bywa ceną za pragnienie miłości i bycia w związku. Nieprawdopodobne, jak bardzo ludzie potrafią skopać sobie życie w pogoni za ułudą, nieosiągalnym. A w końcu przecież wszyscy to jakimś sensie robimy.
Chcę was dzisiaj zainteresować programem Wiza na miłość, w oryginale 90 Days to Wed. Dziewięćdziesiąt dni do ślubu, bo na tyle pary w Stanach dostają tzn. wizę narzeczeńską. Narzeczony/a z innego kraju może przyjechać do Stanów na trzy miesiące, i tyle czasu ma para na podjęcie decyzji o ślubie. Pary w programie spotkały się albo w internecie albo na egzotycznych wakacjach. Niektóre z tych par są tak absurdalne, ze od razu, od samego początku, wiemy, że nic z tego nie będzie. Różnice kulturowe, rasowe, cywilizacyjne, nierzadko potężna różnica wieku. Ci ludzie zawsze ulegają pogoni za iluzją: Amerykanin w średnim wieku po trzech rozwodach, bez pracy i grosza przy duszy znajduje sobie 18-letnią laskę w bikini z kraju trzeciego świata i jest BIG LOVE (ona oczywiście sądzi, że on jest bogaty i będzie ją utrzymywał, a w Stanach życie będzie lekkie i bezproblemowe). Podstarzała mamuśka wyrywa na plaży opalonego Adonisa młodszego 20 lat i sprowadza go do Stanów, gdzie ten zamiast imprezować musi mieszkać na nudnej amerykańskiej z prowincji z trójką jej nastoletnich dzieci. I tak dalej.
To śmieszne. Ale i smutne. I straszne. I bardzo prawdziwe (niektórym z tym par, lepiej dobranych udaje się stworzyć dobry związek). Dla waszych celów ten program ma sporą zaletę: jeden z partnerów jest nie-native speakerem, czyli mówi prostym, zrozumiałym angielskim (no, bywa że z akcentem), a druga strona z tego powodu też musi posługiwać się prostym angielskim.