Połowa osób, które uczę, twierdzi, że nie ogląda telewizji. Część z nich po prostu nie ma telewizora w domu, co wydaje się zrozumiałe w przypadku wynajmowanych mieszkań albo młodych par świeżo na swoim. Pozostali telewizor mają, ale sądzą, że telewizja to strata czasu, szajs i nuda, pranie mózgu i reklamy.
No.... to już zależy od tego, co się ogląda.
Czemu ja o telewizji? A, no dlatego, że ta powszechna moda lekceważenia szklanego pudełka strasznie utrudnia mi życie na lekcjach. Bo nauka języka to rozmowa. A do rozmowy potrzebne są tematy. Wiele lekcji w podręcznikach zakłada rozmowę o tym, co się ogląda w TV.
Czemu ja o telewizji? A, no dlatego, że ta powszechna moda lekceważenia szklanego pudełka strasznie utrudnia mi życie na lekcjach. Bo nauka języka to rozmowa. A do rozmowy potrzebne są tematy. Wiele lekcji w podręcznikach zakłada rozmowę o tym, co się ogląda w TV.
Podręczniki generalnie podejmują historie i tematy zaczerpnięte z mediów, istniejące w masowej wyobraźni, w nadziei na to, że uczący będą je z czymś kojarzyć. Ja w każdym razie kojarzę. W praktycznie w każdym przypadku pamiętam coś, co czytałam albo oglądałam na ten temat wcześniej. Przy dzisiejszym tempie życie zostaje mają mało czasu na czytanie, zwłaszcza prasy. Wiem. Ja też mam ten problem. Ale u mnie idzie telewizor non-stop jako gadacz w tle. Cokolwiek robię. W ten sposób dociera do mnie mnóstwo informacji.
To, co oglądam, to przede wszystkim dokumenty i programy edukacyjne. Mam kablówkę i przyznam się, wykupuję najszerszy pakiet z UPC. Oglądam wszystkie kanały Discovery i National Geographic, Viasat Histoty/Nature, BBC Earth, ale też kanały z tematyką "lżejszą" BBC lifestyle, TLC, CBS Reality, HGTV, a czasami zdarzy się i Crime and Investigation, chociaż o zbrodniach nie lubię przed snem:)
Moje ulubione dokumenty dotyczą historii Anglii, ale generalnie o historii oglądam wszystko (z wyjątkiem II wojny, bo też miewam koszmary). Uwielbiam także opowieści medyczne, rzadkie choroby, niezdiagnozowane przypadki, Monster Inside Me (o pasożytach), filmy o kotach i psach (psiarzom polecam Dog Whisperer z Cezarem Milanem i kociarzom My Cat's form Hell z behawiorystą, którego kocham, Jacksonem Galaxy). Uwielbiam również programy o angielskiej wsi: Escape to the Country, renowacjach starych domów (np braci Scott Cudotwórcy, Domy z potencjałem, duet Chip i Jo). Te ostatnie pomogły mi bardzo przy podejmowaniu decyzji o moich własnych remontach i wyborach estetycznych). Po co o tym piszę? Bo telewizja to całe morze tematyczne i twierdzenie, że odmóżdża i że to strata czasu osobiście mnie irytuje. Ale do rzeczy.
A rzecz w tym, że telewizja świetnie nadaje się do nauki języka, ponieważ wszystkie kanały wymienione przeze mnie to kanały anglojęzyczne oryginalnie. Więc jeśli ma się dekoder, zawsze można ustawić napisy albo wersję oryginalną. Ponadto, praktycznie wszystko, w kawałkach albo i nawet w całości, można znaleźć na Youtube.
Dlatego dzisiaj o tym, co oglądać w TV, żeby się uczyć języka.
Programy dokumentalne z lektorem są najlepsze, bo dużo łatwiejsze do zrozumienia niż dialogi i fabuła. Lektor (voice-off) podaje tekst wolno i wyraźnie, a zawartość ilustrowana jest obrazem. Rzecz w tym, żeby znaleźć coś, co was zainteresuje. Są programy także o samochodach, wielkich budowlach itd, więc coś i dla panów.
Ja powiem szczerze, oprócz filmów typowo edukacyjnych, lubię również programy typu reality. Tak, kiedyś zaczęło się od durnego Big Brothera, ale dzisiaj ten gatunek wygląda zupełnie inaczej. To programy o prawdziwych ludziach pokazywanych w prawdziwych życiowych sytuacjach. Może to być serial o bardzo sympatycznej mormońskiej poligamicznej rodzinie (Sister Wives), łamiący wszelkie stereotypy, bo naprawdę trudno nie polubić tych ludzi, albo Historie wielkiej wagi, serial o osobach z otyłością wielką i ich walką z kilogramami (każdy, kto zmaga albo zmagał się wagą, nawet jeśli to tylko 10 kg za dużo, odnajdzie tam coś dla siebie), albo o związkach, miłości w internecie, ludziach decydujących się poślubić kogoś, kogo wcześniej nie widzieli. Nie, to nie jest jarmark, targowisko i dogadzanie niskim instynktom widowni. To kawał prawdy. To prawdziwi ludzie, prawdziwe emocje, prawdziwe historie. Skąd ja to wiem? A no stąd, że wszystko to było w prasie i jest w internecie.
Programy te dają nieoceniony wgląd w rzeczywistość, ale też w mentalność, myśli i emocje ludzi. Bywa to budujące (programy o ludziach zmagających się z ciężkimi przypadłościami, rodzinach wielodzietnych), ale też porażające. Mnie szczególnie poraża ludzka zdolność do autodestrukcji. Fatalne wybory, niszczące uczucia, szarpanina emocjonalna, czyli to wszystko, co bywa ceną za pragnienie miłości i bycia w związku. Nieprawdopodobne, jak bardzo ludzie potrafią skopać sobie życie w pogoni za ułudą, nieosiągalnym. A w końcu przecież wszyscy to jakimś sensie robimy.
Chcę was dzisiaj zainteresować programem Wiza na miłość, w oryginale 90 Days to Wed. Dziewięćdziesiąt dni do ślubu, bo na tyle pary w Stanach dostają tzn. wizę narzeczeńską. Narzeczony/a z innego kraju może przyjechać do Stanów na trzy miesiące, i tyle czasu ma para na podjęcie decyzji o ślubie. Pary w programie spotkały się albo w internecie albo na egzotycznych wakacjach. Niektóre z tych par są tak absurdalne, ze od razu, od samego początku, wiemy, że nic z tego nie będzie. Różnice kulturowe, rasowe, cywilizacyjne, nierzadko potężna różnica wieku. Ci ludzie zawsze ulegają pogoni za iluzją: Amerykanin w średnim wieku po trzech rozwodach, bez pracy i grosza przy duszy znajduje sobie 18-letnią laskę w bikini z kraju trzeciego świata i jest BIG LOVE (ona oczywiście sądzi, że on jest bogaty i będzie ją utrzymywał, a w Stanach życie będzie lekkie i bezproblemowe). Podstarzała mamuśka wyrywa na plaży opalonego Adonisa młodszego 20 lat i sprowadza go do Stanów, gdzie ten zamiast imprezować musi mieszkać na nudnej amerykańskiej z prowincji z trójką jej nastoletnich dzieci. I tak dalej.
To śmieszne. Ale i smutne. I straszne. I bardzo prawdziwe (niektórym z tym par, lepiej dobranych udaje się stworzyć dobry związek). Dla waszych celów ten program ma sporą zaletę: jeden z partnerów jest nie-native speakerem, czyli mówi prostym, zrozumiałym angielskim (no, bywa że z akcentem), a druga strona z tego powodu też musi posługiwać się prostym angielskim.
Jest mnóstwo o tym programie na Youtube.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz