czwartek, 21 marca 2019

Moja historia (motywacyjna)

Zamieszczam dzisiaj filmik Vladimira, z którym bardzo się nie zgadzam. Dlaczego? Bo to punkt wyjścia do dość osobistej historii, jaką chcę wam opowiedzieć. Vladimir mówi mniej więcej coś takiego: 


The pronunciation you have at the age of 20 is more or less the pronunciation you will have at the age of 30, 40, 50...


Innymi słowy, Vladimir jest sceptyczny co do możliwości poprawy wymowy i zmiany nabytych przyzwyczajeń. Gdybym była tego samego zadania, musiałbym uznać, że połowa mojej pracy z uczniami właściwie nie ma sensu. Poświęcam tyle uwagi na tym blogu sprawom wymowy właśnie dlatego, że szczerzę wierzę, że to jest coś, co można przepracować w każdym wieku. Bo mnie się udało.


Mój angielski w wieku 20 lat i wieku 40 lat, to kompletnie inna historia. Ja opanowałam angielski w sensie płynności i fonetyki dość późno. Przede wszystkim dlatego, że uczyłam się go w czasach, kiedy jedynym źródłem "listeningu" był nauczyciel w klasie. Uczyliśmy się z podręcznika pod potoczną nazwą Alexander, który w zasadzie obywał się bez nagrań. Tzn nagrania były, ale w Polsce praktycznie niedostępne, a jak ktoś je miał, odsłuchiwał jeszcze z wielkich szpulowych magnetofonów. Nie było internetu, kablówki, były piosenki i to chyba one były jednym naszym kontaktem z żywym angielskim. Nawet słowniki były rarytasem. Nie ma się więc co dziwić, ze angielski, w sensie wymowy, był toporny i brzmiał z polska nawet w przypadku najlepszych nauczycieli. 







Miałam sporo szczęścia, bo w tych siermiężnych czasach, kiedy wszyscy uczyli się rosyjskiego, moja przygoda z angielskim zaczęła się na zajęciach w domu kultury jeszcze zanim poszłam do szkoły. W podstawówce angielski był obowiązkowy od piątej klasy. Miałam także angielski w liceum i miałam prywatne lekcje, to już zasługa moich rodziców i mojej pasji do języka. Nie czułam się jednak dostatecznie przygotowana, żeby myśleć o anglistyce na UJ, która wtedy była niezwykle konkurencyjnym i obleganym kierunkiem. Trudno było się dostać nie będąc olimpijczykiem albo bez koneksji (takie to były czasy). Zresztą moją pierwszą miłością była literatura, dlatego wybrałam polonistykę, czego nie żałowałam nigdy - to studia, a nie późniejsza anglistyka, dały mi solidną intelektualną bazę i uczyniły, kim jestem.


W latach 90tych w Polsce pojawili się nauczyciele native speakerzy, kursy British Council i telewizja satelitarna. Kiedy zdawałam egzamin Proficiency najgorzej poszedł mi listening. Jakoś zaraz potem zainstalowano u mnie UPC, to były czasy kiedy Discovery, National Geographic, Animal Planet itd, czyli moje ulubione kanały, były po angielsku. Telewizja szła u mnie 12h na dobę, wszystko po angielsku. Po miesiącu moje problemy z rozumieniem ze słuchu były przeszłością.


Na kurs Proficiency dostałam się na studiach doktoranckich. Znalazłam się w grupie wybitnie inteligentnych młodych ludzi, doktorantów i nauczycieli akademickich, których angielski wydawał mi się pięć pięter lepszy. Jeśli sądzicie, że nie wiem, co to wstyd, nieśmiałość i zażenowanie - wszystko to przeżyłam w tej grupie. Zamknęłam się tak, że siedziałam na zajęciach milcząc, a to były nie tylko zajęcia, ale także intensywne obozy językowe dwa razy do roku. Proficiency ostatecznie zdałam na B, lepiej niż spora część tej grupy.


Moją pewność siebie jednak zbudowało dopiero uczenie. Dostałam pracę w VI liceum w Krakowie, specjalizującym się w językach. Jako polonista zaczynałam od jednej klasy, jako anglista od czterech. Takie były czasy, nauczycieli angielskiego nie było, kuratorium wymagało tylko przygotowania pedagogicznego i Proficiency albo CAE. Jako polonista byłam nauczycielem świetnym i uwielbianym, miałam olimpijczyków na czołowych miejscach w Polsce. Jako anglista.... no coz, dużo pracy musiałam włożyć w dorównanie do własnych standardów. Proszę mi wierzyć, stawać przed plutonem egzekucyjnym zdolnych nastolatków, jeśli nie ma się 100% pewnośc siebie, to było wyzwanie! Ale błędy popełniałam tylko raz. Tzn, starałam się robić, co mogłam, żeby się kształcić, rozwijać i poprawiać. Nauczyłam się kontrolować, to co mówię i jak mówię, nie było mowy, żeby zacząć zdanie i utknąć w połowie. Pracowałam wśród świetnych anglistów i native speakerów w pokoju nauczycielskich, przeżywałam katusze wciąż czując, że nie jestem dostatecznie dobra, ale starałam się uczyć od najlepszych, rozwijać, pracować na wymową.

Ciąg dalszy moich paradoksalnych losów wyglądał tak, że znowu znalazłam się na miejscu, na którym być nie powinnam - zaproponowano mi stanowisko dyrektora koledżu językowego, głównie z uwagi na na mój doktorat. Ciąg dalszy moich katuszy nieadekwatności. Uczyłam tam, co więcej, translatoryki, teorii tłumaczenia i prowadziłam zajęcia praktyczne, z tłumaczeniami mając doświadczenie amatorskie. (W innej wyższej szkole w Krakowie uczyłam socjologii, a tak, proszę mnie nie pytać dlaczego, kazali mi; robiliśmy ankiety, badania i prezentacje, studentom się podobało).

Jak dobra jestem, dowiedziałam się dopiero, kiedy poszłam na anglistykę. Przyjęto mnie od razu na drugi rok, nauczyciele byli zaskoczeni moim sposobem mówienia, kontrolowanym, płynnym, zasobem słownictwa, ale także sposobem wyrażania myśli. Moi koledzy z grupy natomiast nie chcieli ze mną wchodzić na egzamin i zawsze zostawałam sama, co było przykre i niesprawiedliwe, bo jako nauczyciel wiedziałam, jak pomóc drugiej osobie.

Potem uczyłam już tylko angielskiego, w szkołach językowych i firmach. Włożyłam ogromnie dużo wysiłku w samodoskonalenie, w tym w poprawę akcentu. Mam zdolności językowe, ale nie wybitne (w VI LO prowadziłam klasy dwujęzyczne i tam zrozumiałam, czym jest prawdziwy językowy talent). Szła mi zawsze bardzo dobrze gramatyka, przyswajałam łatwo słownictwo. Ale mój akcent początkowo był daleki od doskonałości i robiłam błędy. Świadomie pracowałam nad wymową poszczególnych głosek, podłapywałam, co słyszam w radiu, tv, wrzucałam słówka do słowników internetowych i powtarzałam, ćwiczyłam. I robię to w dalszym ciągu. Codziennie czytam angielskie strony, szukam informacji, na lekcji zawsze jest otwarty mój laptop, bo jeśli tylko pojawia się wątpliwość, sprawdzam. Nigdy nie mówię, że nie nie wiem. Sprawdzam. Rozgryzam. I uczę się.

Dopiero będąc po trzydziestce moje mówienie po angielsku zautomatyzowało się do tego stopnia, że w firmach, w rozmowach na korporacyjnych korytarzach, przeskakiwałam z jednego języka na drugi bez świadomości do kogo w jakim mówię. Wielokrotnie cudzoziemcy pytali mnie: Where are you from? I nie mogli uwierzyć, że nie wyrosłam w kraju, w którym otaczał mnie angielski. Zdarzyło mi się również, że szkoły językowe, w braku prawdziwego, chciałby zatrudnić mnie w charakterze native speakera i były bardzo rozczarowane, że z moich kilku krótkich pobytów w UK w żaden sposób nie dało się dorobić do tego historii.

Byłam przez jakiś czas również metodykiem w jednej z krakowskich szkół i byłam odpowiedzialna za rekrutację nauczycieli. Były z tym problemy jak zawsze i wszędzie, młodzi byli niepoważni i często brakowało im umiejętności potrzebnych zwłaszcza w kontakcie z klientem biznesowym. Próbowałam więc rekrutować osoby w moim wieku. I chyba wtedy zrozumiałam najlepiej, jaką drogę pokonałam. Przez moje uczucie nieadekwatności, a może po prostu ambicję, nigdy nie zadowoliłam się tym, co umiałam, cały czas chciałam być lepsza. Osoby w moim wieku pozostały przy angielskim, jakiego nauczyły się w latach swojej młodości, na studiach. Mieli szeroki zasób słownictwa, wyrażali się ładnie, ale ich wymowa była płaska, "polska", może poprawna, ale nienaturalna, ich język był książkowy, nie brzmiał konwersacyjnie, potocznie, nie miał lekkości i naturalnego "flow". Byliby zatem potwierdzeniem tezy Vladimira.

Opowiedziałam wam moją historię nie żeby się chwalić. Zdradziłam wam nawet trochę faktów z mojej historii, z których nie jestem dumna. Po to, żeby was zmotywować. Głęboko wierzę, że pracą można osiągnąć bardzo wiele. Że na naukę nigdy nie jest za późno. Nie wierzcie w to, że język można tylko opanować w pewnym wieku, że trzeba się uczyć od przedszkola, że tylko wyjazd itd. Myślę, że kluczową sprawą jest pasja. Jeśli uczycie się z konieczności - was angielski będzie też z konieczności. Jeśli tego nie lubicie, nie macie do nauki serca, nie odniesiecie sukcesu.

Wierzę jednak, że na swój sposób języka może nauczyć się każdy i w każdym wieku. Bardzo tylko żałuję, ze rodacy wykazują tak małą wrażliwość fonetyczną. Wierzcie mi, wymowa to nie jest coś co przychodzi tak sobie, może tak jest u wybranych. Znakomita większość musi to przepracować, ćwiczyć, podpatrywać. Ostatecznie sam Vladimir jest przykładem tego, o czym mówię. Jest virtualnie native, czyli praktycznie, prawie. Ale nie naprawdę. Jego historia jest tak naprawdę bardzo podobna do mojej:

 My name is Vladimir and I am an English teacher.

Growing up in Bulgaria, behind the Iron Curtain, I had very limited access to western culture ... and especially books, music, and movies from the USA and England.

  - I started learning English seriously at age 27,
  - I started teaching English 3 years later.



No coż, wysłuchaliście mnie, posłuchajcie Vladimira.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz