Wiem, że ostatnio zaniedbałam bloga, a to z powodu problemów i stresów związanych z pojawieniem się w domu nowych mieszkańców - dwóch dziewczynek Maincoon.
Michalina i Marcelina
Czemu stresów? Ano, z powodu rezydentki Prosiaczka. Z Prosiaczkiem nigdy nie ma łatwo i chociaż ustawiła sobie dziewczyny, ich przybycie wiązało się ze sporą ilością kłopotów, w tym moich bezsennych nocy przy hasającym po mnie i budzącym mnie bez przerwy kocie, któremu życie się wywróciło i zaburzyła rutyna. Dopiero teraz osiągnęłyśmy stan względnej stabilizacji. Prosiaczek zaliczył równocześnie serię problemów zdrowotnych, pośrednio związanych z pojawieniem się dziewczyn, ale także zmienił się nie do poznania. Po miesiącach leżenia na łóżku i bycia karmionym z ręki, je teraz wszystko i starannie pilnuje pecking order, czyli żeby to do niego wędrowała pierwsza miska, tudzież hasa po drapakach i wskakuje na szafę. No i rządzi w domu, maincoony, dwa razy już teraz do niego większe, jej nie podskoczą:)
Ale do rzeczy. Co to takiego NATO Phonetic Alphabet i czemu warto się go nauczyć? To system spellingu rozwinięty na potrzeby armii, który spopularyzował się także w biznesie. Mam wrażenie, że ucząc się angielskiego, ludzie nie zdając sobie sprawy z tego, jak ważny jest spelling w świecie anglosaskim. Być może widzieliście na filmach konkursy szkolne, w których rywalizujące dzieci, literują na czas podawane im trudne słowa. Bez tekstu, ani ekranu, z głowy, od przodu do tyłu i od tyłu do przodu. Czemu się tego uczą? Nie tylko, żeby umieć poprawnie zapisywać słowa, ale w także dla tego, że ludzie wszędzie i przy różnych okazjach proszeni są o podawanie pisowni imion (są różne wersje), nazwisk, ulic, miast urodzenia itd. To samo dotyczy nazw firm, produktów i marek. Pisownia angielska jest nieprzewidywalna i nawet rodowici użytkownicy języka muszą się upewnić, jak coś zapisać.
My czasami także musimy coś przeliterować po polsku, na przykład nasz email. Może się to skończyć tak, jak kiedyś w mojej rozmowie z konsultantem jednego z polskich banków. Mój stary mail: d_agny@tlen.pl pewnien mało rozgarnięty człowiek po drugiej stronie kabla zapisał jako: dpodkreślinikdolnyagny@tlen.pl (naprawdę!) A ja czekałam na korespondencję... Żeby więc usprawnić ten proces po polsku czasami literujemy: d - jak danuta, a - jak agata, g - jak genowefa, n - jak natalia itd.
Do tego celu armia NATO opracowała specjalny system słów, skojarzony z każdą literą alfabetu. System ten przyjął się także w biznesie. Kiedy więc rozmawiacie przez telefon z kontrahentem albo zagranicznym pracownikiem firmy możecie usłyszeć: Delta, Lima, Charlie, Foxrot, Tango, Zulu itd.
Zawsze, kiedy przychodzi nowy uczeń, staram się zdiagnozować najbardziej problemowe obszary, i wierzcie mi, nie jest nimi zwykle tak bardzo gramatyka, co wymowa. Tzn, oczywiście błędy gramatyczne popełniają wszyscy; rzecz w tym, że jeśli powiemy "if I will", albo: "he go", świat się nie zawali, a rozmówca może tego nawet nie zaważyć, a już na pewno będzie wiedział, o co chodzi. Znacznie więcej komunikacyjnej szkody robią utrwalone błędy w wymowie.
Ostatnio z kilkoma nowymi osobami ćwiczyłam dźwięk: th. Podstawy podstaw, powiecie. No tak. Uczą tego na poziomie elementary (albo nie uczą). Niby wiemy, że trzeba "zaseplenić", ale wiele osób tego nie robi. I nie wiadomo, czy to three, czy tree, a może free. With brzmi jak wit, a thin jak tin. Dlatego mam dla was dzisiaj kilka tutoriali na temat tego problemowego dźwięku, a raczej problemowych dźwięków, bo są dwa, wariant dźwięczny (voiced)/ð/ i bezdźwięczny (voiceless) /θ/ .
Proszę, przyglądnijcie się, jak sami wymawiacie ten dźwięk. Kiedyś w Polsce, dawno temu "sprzedawano" go jako "s" i "z" (senk ju). Obecnie przeważa tendencja do robienia z niego "t" i "d". Jest to tak powszechne, ż moi nowi uczniowie bywają bardzo zdziwieni słysząc poprawne "the" albo "this", bo ich uczono inaczej... Opowiem anegdotę. Jako licealny nauczyciel, wylądowałam kiedyś na dywaniku u dyrektora, bo obrażona uczennica, którą kilka razy poprawiłam, poleciała na skargę. Przyszła nowa pani i nie wie, jak się wymawia "the". No, źle uczy! Dyrektor, nie znający języków, nie był w stanie rozstrzygnąć sporu, byłam ja, wieloletni anglista kontra sfochowana wyznawczyni "de". No, bo tak ją przecież uczyli.
Na szczęście, osoby które przychodzą do mnie na lekcje, chcą się uczyć i cenią sobie diagnostykę utrwalonych błędów. I właśnie przy okazji tych lekcji wyszukałam na Youtube kilka tutoriali, którymi się z wami podzielę. Najpier Alex, wolno i spokojnie wyjaśni wam różnicę między/ð/ i/θ/, dając wam możliwość powtarzania i poćwiczenia. Potem Arlena Witt i free three tree. Ostatnie dwa filmiki, chyba najbardziej edukacyjne i instruktażowe, dlatego je zamieszczam, prezentują wymowę American English. Dźwięk "th" jest praktycznie taki sam, jednak będziecie mogli zauważyć różnice w realizacji samogłosek. Ash, czyli precelek [æ], brzmi bardziej jak "e" niż "a", z "o" robi się bardziej "a", no i słychać "r".
Bardzo wiele osób, które uczę, słowo not wymawia jako "nat", God jako "gad", job "dżab". Czyli realizuje głoskę "o" jako "a". Skąd się to bierze? A no z amerykańskich filmów. Bo tak się głoskę "o" wymawia w amerykańskim angielskim. No to co za problem, skoro to też poprawnie?
Problem jest taki, że my uczymy się brytyjskiego angielskiego. Różnice między tymi dwoma językami to nie tylko "nat" i "not". Języki te różnicuje mnóstwo innych odmienności w wymowie, słownictwie, pisowni a także gramatyce. Nie chodzi o to, który angielski jest lepszy. Zasadą jest being consistent, czyli konsekwencja. Używamy jednego angielskiego albo drugiego. Ale robimy to spójnie. A ponieważ od przedszkola uczymy się brytyjskiego angielskiego, trzymajmy się go, no chyba że jesteśmy po pobycie w Stanach, albo specjalnym kursie amerykańskiego angielskiego.
Dlaczego to takie ważne? Bo prowadzi do dodatkowych nieporozumień niż te zwykłe powodowane nieczystą wymową. Przykład? Słowo not wymówione jak "nat", (zakładając, że mówiąc posługuje się w przybliżeniu polskim "a") może brzmieć jak nut, czyli orzech. Tam jest słabe "a", zupełnie inne niż to w amerykańskim not, ale nam Polakom, wychodzi na ogół to samo. Tak samo job, wymówione jak "dżab" może brzmieć jak słowo jab, czyli zastrzyk albo dźgnięcie.
Czemu ja o tym piszę? Bo słyszę to nagminnie. To taki manieryzm po obejrzeniu amerykańskich filmów, kompletnie bez sensu z praktycznego punktu widzenia. Nie mówimy po amerykańsku, nikt nas tego języka nigdy nie uczył, więc nie udawajmy, że go znamy.
A wymowę sprawdzajmy w słownikach brytyjskich. Uwaga: Google translator podaje wymowę amerykańską. Na diki.pl pierwsza wymowa jest brytyjska; jeśli klikniemy w drugi znaczek, będzie po amerykańsku.
To jest tylko kwestia konsekwencji. Konsekwencja to prostota, sprzyja porozumieniu, niespójność rodzi problemy.
Jeżeli chcecie się przekonać, jak to jest być Amerykaninem i mieszkać w Polsce, odwiedźcie kanał Russella na Youtube Love my Poland. Naprawdę: ciekawe, zabawne i pouczające. A dodatkowo świetny listening. Fakt, dla trochę bardziej zaawansowanych, ale dla tych mniej - zawsze można ustawić napisy. No i grammar revison: Things I wish I Had Known Before Moving to Poland (konstrukcja z I wish w przeszłości, a więc z Past Perfect). I lekcja kulturowa.
Russela culture clash z polską rzeczywistością to nie są rzeczy, o których pomyślelibyście od razu. To właściwie są rzeczy, o których w ogóle nie pomyślelibyście. Między innymi wychodzi na to, że Polska to cywilizowany i grzeczny kraj, w którym... najpierw się wysiada, a potem wsiada do tramwaju i autobusu. W Ameryce wszyscy się przepychają. No i w Polsce ustępuje się miejsca starszym. Co więcej, Polska to także kraj niezwykle praworządny, gdzie łamanie prawa jest surowo karane, nawet w przypadku przechodzenia na czerwonym.
Russella zdumiewało również dziękowanie sobie światłami awaryjnymi (hazard lights), za ich nadużycie w Ameryce dostaje się mandat. Nie miał także pojęcia, co się robi z mokrymi rzeczami wyjętymi z pralki, w Stanach wszyscy mają suszarki, ani że fryzjer może nie chcieć przyjąć napiwku.
Osobiście notorycznie przechodzę na czerwonym, zawsze daję napiwek fryzjerce, no i, a to już jest, wiem istotny ekscentryzm i dziwactwo - posiadam pralkę z suszarką, bodaj już czwartą i nie wyobrażam sobie życia bez niej (niewiele takowych jest w ogóle na polskim na rynku a jak chciałam obejrzeć w sklepie model, który znalazłam w internecie, musiałam szukać sprzedawcy do pomocy, bo nijak nie było go wytropić samotnej wyspy trzech pralko-suszarek wśród hekratów zajętych przez pralki). No, ale ja jestem dziwna:)
Czy zdarzyło wam się, że kiedy w odpowiadaliście na pytanie Where are you from? was rozmówca dopytywał: Holland? Holland? Mnie niestety się zdarzyło. I w ten sposób, lata temu, nauczyłam się wymawiać właściwą samogłoskę w słowie Poland. Bo tam nie jest, jak napisane, "o". Tak niestety wymawia nazwę własnego kraju 90% Polaków, co prowadzi do nieporozumień. Tam jest dwugłoska, coś w rodzaju "ou" (w brytyjskim angielskim bardziej "eu")
Tak samo jest ze słowem Polish. Niestety Polish przez "o" to nic innego jak "polerować". Żeby wyszedł z tego "polski" trzeba znowu zrobić z tego dwugłoskę.
Poniżej filmik Arleny Witt. Arlena tłumaczy, jak wymawiać te słowa i co się dzieje, jeśli wymówicie je niewłaściwie.
Opozycja "o" i "ou" w języku polskim nie istnieje, to znaczy nasze ucho jest zupełnie niewrażliwe na tę różnicę. Słyszymy różnicę, dajmy na to, między raut i rat (dopełniacz od "rata"), albo skaut i skat (gra w karty), czy też wąski i włoski albo lina i Lena. Natomiast "polend" i "poulend" brzmi dla nas tak samo. W języku angielskim natomiast not to nie to samo to note, cot to nie coat i cock to nie coke. Poniżej filmik PapaEnglish, w którym Aly wytłumaczy wam różnicę i nauczy poprawnej wymowy.
Uwaga: W ten sam sposób ignorujemy obecność dwugłoski ou/eu w słowach: programme, progress, focus, radio, studio, itd.
Zamieszczam dzisiaj filmik Vladimira, z którym bardzo się nie zgadzam. Dlaczego? Bo to punkt wyjścia do dość osobistej historii, jaką chcę wam opowiedzieć. Vladimir mówi mniej więcej coś takiego:
The pronunciation you have at the age of 20 is more or less the pronunciation you will have at the age of 30, 40, 50...
Innymi słowy, Vladimir jest sceptyczny co do możliwości poprawy wymowy i zmiany nabytych przyzwyczajeń. Gdybym była tego samego zadania, musiałbym uznać, że połowa mojej pracy z uczniami właściwie nie ma sensu. Poświęcam tyle uwagi na tym blogu sprawom wymowy właśnie dlatego, że szczerzę wierzę, że to jest coś, co można przepracować w każdym wieku. Bo mnie się udało.
Mój angielski w wieku 20 lat i wieku 40 lat, to kompletnie inna historia. Ja opanowałam angielski w sensie płynności i fonetyki dość późno. Przede wszystkim dlatego, że uczyłam się go w czasach, kiedy jedynym źródłem "listeningu" był nauczyciel w klasie. Uczyliśmy się z podręcznika pod potoczną nazwą Alexander, który w zasadzie obywał się bez nagrań. Tzn nagrania były, ale w Polsce praktycznie niedostępne, a jak ktoś je miał, odsłuchiwał jeszcze z wielkich szpulowych magnetofonów. Nie było internetu, kablówki, były piosenki i to chyba one były jednym naszym kontaktem z żywym angielskim. Nawet słowniki były rarytasem. Nie ma się więc co dziwić, ze angielski, w sensie wymowy, był toporny i brzmiał z polska nawet w przypadku najlepszych nauczycieli.
Miałam sporo szczęścia, bo w tych siermiężnych czasach, kiedy wszyscy uczyli się rosyjskiego, moja przygoda z angielskim zaczęła się na zajęciach w domu kultury jeszcze zanim poszłam do szkoły. W podstawówce angielski był obowiązkowy od piątej klasy. Miałam także angielski w liceum i miałam prywatne lekcje, to już zasługa moich rodziców i mojej pasji do języka. Nie czułam się jednak dostatecznie przygotowana, żeby myśleć o anglistyce na UJ, która wtedy była niezwykle konkurencyjnym i obleganym kierunkiem. Trudno było się dostać nie będąc olimpijczykiem albo bez koneksji (takie to były czasy). Zresztą moją pierwszą miłością była literatura, dlatego wybrałam polonistykę, czego nie żałowałam nigdy - to studia, a nie późniejsza anglistyka, dały mi solidną intelektualną bazę i uczyniły, kim jestem.
W latach 90tych w Polsce pojawili się nauczyciele native speakerzy, kursy British Council i telewizja satelitarna. Kiedy zdawałam egzamin Proficiency najgorzej poszedł mi listening. Jakoś zaraz potem zainstalowano u mnie UPC, to były czasy kiedy Discovery, National Geographic, Animal Planet itd, czyli moje ulubione kanały, były po angielsku. Telewizja szła u mnie 12h na dobę, wszystko po angielsku. Po miesiącu moje problemy z rozumieniem ze słuchu były przeszłością.
Na kurs Proficiency dostałam się na studiach doktoranckich. Znalazłam się w grupie wybitnie inteligentnych młodych ludzi, doktorantów i nauczycieli akademickich, których angielski wydawał mi się pięć pięter lepszy. Jeśli sądzicie, że nie wiem, co to wstyd, nieśmiałość i zażenowanie - wszystko to przeżyłam w tej grupie. Zamknęłam się tak, że siedziałam na zajęciach milcząc, a to były nie tylko zajęcia, ale także intensywne obozy językowe dwa razy do roku. Proficiency ostatecznie zdałam na B, lepiej niż spora część tej grupy.
Moją pewność siebie jednak zbudowało dopiero uczenie. Dostałam pracę w VI liceum w Krakowie, specjalizującym się w językach. Jako polonista zaczynałam od jednej klasy, jako anglista od czterech. Takie były czasy, nauczycieli angielskiego nie było, kuratorium wymagało tylko przygotowania pedagogicznego i Proficiency albo CAE. Jako polonista byłam nauczycielem świetnym i uwielbianym, miałam olimpijczyków na czołowych miejscach w Polsce. Jako anglista.... no coz, dużo pracy musiałam włożyć w dorównanie do własnych standardów. Proszę mi wierzyć, stawać przed plutonem egzekucyjnym zdolnych nastolatków, jeśli nie ma się 100% pewnośc siebie, to było wyzwanie! Ale błędy popełniałam tylko raz. Tzn, starałam się robić, co mogłam, żeby się kształcić, rozwijać i poprawiać. Nauczyłam się kontrolować, to co mówię i jak mówię, nie było mowy, żeby zacząć zdanie i utknąć w połowie. Pracowałam wśród świetnych anglistów i native speakerów w pokoju nauczycielskich, przeżywałam katusze wciąż czując, że nie jestem dostatecznie dobra, ale starałam się uczyć od najlepszych, rozwijać, pracować na wymową.
Ciąg dalszy moich paradoksalnych losów wyglądał tak, że znowu znalazłam się na miejscu, na którym być nie powinnam - zaproponowano mi stanowisko dyrektora koledżu językowego, głównie z uwagi na na mój doktorat. Ciąg dalszy moich katuszy nieadekwatności. Uczyłam tam, co więcej, translatoryki, teorii tłumaczenia i prowadziłam zajęcia praktyczne, z tłumaczeniami mając doświadczenie amatorskie. (W innej wyższej szkole w Krakowie uczyłam socjologii, a tak, proszę mnie nie pytać dlaczego, kazali mi; robiliśmy ankiety, badania i prezentacje, studentom się podobało).
Jak dobra jestem, dowiedziałam się dopiero, kiedy poszłam na anglistykę. Przyjęto mnie od razu na drugi rok, nauczyciele byli zaskoczeni moim sposobem mówienia, kontrolowanym, płynnym, zasobem słownictwa, ale także sposobem wyrażania myśli. Moi koledzy z grupy natomiast nie chcieli ze mną wchodzić na egzamin i zawsze zostawałam sama, co było przykre i niesprawiedliwe, bo jako nauczyciel wiedziałam, jak pomóc drugiej osobie.
Potem uczyłam już tylko angielskiego, w szkołach językowych i firmach. Włożyłam ogromnie dużo wysiłku w samodoskonalenie, w tym w poprawę akcentu. Mam zdolności językowe, ale nie wybitne (w VI LO prowadziłam klasy dwujęzyczne i tam zrozumiałam, czym jest prawdziwy językowy talent). Szła mi zawsze bardzo dobrze gramatyka, przyswajałam łatwo słownictwo. Ale mój akcent początkowo był daleki od doskonałości i robiłam błędy. Świadomie pracowałam nad wymową poszczególnych głosek, podłapywałam, co słyszam w radiu, tv, wrzucałam słówka do słowników internetowych i powtarzałam, ćwiczyłam. I robię to w dalszym ciągu. Codziennie czytam angielskie strony, szukam informacji, na lekcji zawsze jest otwarty mój laptop, bo jeśli tylko pojawia się wątpliwość, sprawdzam. Nigdy nie mówię, że nie nie wiem. Sprawdzam. Rozgryzam. I uczę się.
Dopiero będąc po trzydziestce moje mówienie po angielsku zautomatyzowało się do tego stopnia, że w firmach, w rozmowach na korporacyjnych korytarzach, przeskakiwałam z jednego języka na drugi bez świadomości do kogo w jakim mówię. Wielokrotnie cudzoziemcy pytali mnie: Where are you from?I nie mogli uwierzyć, że nie wyrosłam w kraju, w którym otaczał mnie angielski. Zdarzyło mi się również, że szkoły językowe, w braku prawdziwego, chciałby zatrudnić mnie w charakterze native speakera i były bardzo rozczarowane, że z moich kilku krótkich pobytów w UK w żaden sposób nie dało się dorobić do tego historii.
Byłam przez jakiś czas również metodykiem w jednej z krakowskich szkół i byłam odpowiedzialna za rekrutację nauczycieli. Były z tym problemy jak zawsze i wszędzie, młodzi byli niepoważni i często brakowało im umiejętności potrzebnych zwłaszcza w kontakcie z klientem biznesowym. Próbowałam więc rekrutować osoby w moim wieku. I chyba wtedy zrozumiałam najlepiej, jaką drogę pokonałam. Przez moje uczucie nieadekwatności, a może po prostu ambicję, nigdy nie zadowoliłam się tym, co umiałam, cały czas chciałam być lepsza. Osoby w moim wieku pozostały przy angielskim, jakiego nauczyły się w latach swojej młodości, na studiach. Mieli szeroki zasób słownictwa, wyrażali się ładnie, ale ich wymowa była płaska, "polska", może poprawna, ale nienaturalna, ich język był książkowy, nie brzmiał konwersacyjnie, potocznie, nie miał lekkości i naturalnego "flow". Byliby zatem potwierdzeniem tezy Vladimira.
Opowiedziałam wam moją historię nie żeby się chwalić. Zdradziłam wam nawet trochę faktów z mojej historii, z których nie jestem dumna. Po to, żeby was zmotywować. Głęboko wierzę, że pracą można osiągnąć bardzo wiele. Że na naukę nigdy nie jest za późno. Nie wierzcie w to, że język można tylko opanować w pewnym wieku, że trzeba się uczyć od przedszkola, że tylko wyjazd itd. Myślę, że kluczową sprawą jest pasja. Jeśli uczycie się z konieczności - was angielski będzie też z konieczności. Jeśli tego nie lubicie, nie macie do nauki serca, nie odniesiecie sukcesu. Wierzę jednak, że na swój sposób języka może nauczyć się każdy i w każdym wieku. Bardzo tylko żałuję, ze rodacy wykazują tak małą wrażliwość fonetyczną. Wierzcie mi, wymowa to nie jest coś co przychodzi tak sobie, może tak jest u wybranych. Znakomita większość musi to przepracować, ćwiczyć, podpatrywać. Ostatecznie sam Vladimir jest przykładem tego, o czym mówię. Jest virtualnie native, czyli praktycznie, prawie. Ale nie naprawdę. Jego historia jest tak naprawdę bardzo podobna do mojej: My name is Vladimir and I am an English teacher.
Growing up in Bulgaria, behind the Iron Curtain, I had verylimitedaccess to western culture ... and especially books, music, and movies from the USA and England.
- I started learning English seriously at age 27, - I started teaching English 3 years later.
No coż, wysłuchaliście mnie, posłuchajcie Vladimira.
Przekonanie
to prawdopodobnie bierze się z obserwacji zadziwiającej łatwości, z jaką
języków uczą się dzieci. Mózg dziecka nastawiony jest na naukę języka, ponieważ mały człowiek na wstępie musi opanować język ojczysty. Dziecko uczy się własnego języka w sposób intuicyjny i pozarozumowy. W taki sam sposób przyswaja w piaskownicy, na placu zabaw, w przedszkolu drugi język. Bezwysiłkowo, nieświadomie, przez zabawę i przebywanie z innymi. Uczy się równie naturalnie wymowy, akcentu, intonacji. Niestety z wiekiem nasz mózg traci tę niezwykłą umiejętność i uczyć musimy się z książek, na lekcji, metodą zakuwania słówek. Z drugiej strony, uczymy się dużo bardziej świadomie, zyskujemy większą wiedzę o języku i nabywamy znacznie szersze słownictwo niż to wyniesione z piaskownicy. Wiem coś o tym, bo uczyłam dwujęzyczne dzieci. Brzmiały jak natywni użytkownicy języka, ale nie miały ich świadomości, umiejętności językowych i zakresu słownictwa.
Czy więc można nauczyć się języka płynnie jako dorosły? Oczywiście, że tak. Stopień jednak tej płynność zależy od indywidualnych predyspozycji i przede wszystkim pracy, wysiłku i motywacji.
The only way to be really
fluent in English is to live in an English speaking country
To jest zupełna nieprawda. Przy współczesnym dostępie do mediów, internetu, filmów językiem obcym można się otoczyć w kraju. Co, więcej, wyjazd do Wielkiej Brytanii albo Stanów bywa bardzo często zupełnie bezowocny i nie wnosi wiele do rozwoju językowego. Słyszę to bardzo często od moich uczniów: pracowali wśród emigrantów, komunikowali z klientami prostymi frazami, w życiu prywatnym otaczali ich Polacy. Nawet więcej, bywają osoby, które mieszkają od 20 lat zagranicą, zanurzone w języku i kulturze, a i tak mówić nie potrafią, bo we wszystko trzeba włożyć świadomy wysiłek. Kurs językowy za granicą? Można trafić w grupie na Polaków albo odwrotnie, mix narodowości, każda z zupełnie innymi problemami w nauce i mało zrozumiałym akcentem.
Learning English has to be
expensive
Kursy językowe, lekcje prywatne nie są tanie. Książki kosztują niemało. To prawda. Ale ten blog dowodzi, że internet to nieprzebrane źródło materiałów do nauki. Jest mnóstwo stron za darmo, tak samo jak i lekcje na YouTube, które tu polecam.
Your vocabulary is not large
enough for you to speak English
Nie zakres słownictwa, ale umiejętność mówienia ostatecznie przełoży się na was sukces w komunikacji. Nie trzeba znać słowa, żeby wytłumaczyć, o co chodzi. Nie trzeba wysławiać się mądrze. Angielski to język, który lubi prostotę. Ale to jest też umiejętność, którą trzeba rozwinąć, proste formułowanie myśli, parafrazowanie, pomijanie rzeczy, których nie potrafimy przekazać, zastępowanie skomplikowanej treści prostym tłumaczeniem. Kiedy moi uczniowie utykają na jakimś słowie, jest to bardzo często nie słowo "kluczowe", ale jakaś polska konstrukcja językowa, której nie potrafią przełożyć, a bez której można równie dobrze wyrazić daną myśl, tylko inaczej. Innymi słowy, to nie słownictwo ostatecznie przesądza o waszej płynności, ale zdolność komunikacji.
Kontynuując temat błędów w wymowie wśród polskich użytkowników angielskiego, kolejna sprawa, która mnie uderza jako nowa i coraz bardziej powszechna, to wymowa what, was, ball, small itd. Jaki z tym problem? A no coraz więcej młodych osób wymawia to znowu jak słyszy, czyli przez polskie A. Powiem szczerze, że to jest coś, czego nie ogarniam. Uczyłam się angielskiego w komunistycznej Polsce, w czasach, kiedy jedynym źródłem mówionego angielskiego był nauczyciel, nie było nagrań ani stacji po angielsku i wiedzieliśmy w klasie, że what to "łot", a small to "smol". Zaczynałam uczyć w czasach, kiedy wciąż dostęp do żywego angielskiego był wciąż ograniczony i nie słyszałam "łas" (was) ani "łat" (what). Nie pojmuję, czemu to się tak rozpelniło teraz, kiedy angielski jest wszędzie. I oczywiście bardzo to źle świadczy o tym, co się dzieje w szkołach. Proszę, sprawdźcie, jak wymawiacie te słowa. One, co więcej, łączy podobny schemat pisowni, więc także inne słowa bywają przewidywalne: talk, walk, water.
Inna grupa to: girl, skirt, shirt, bird, firm. Wciąż słyszę: girl i bird, jak napisane, czyli przez polskie "i". A tam jest "e" i to angielskie długie "e".
Trochę drobniejszy, ale nachalny problem, to końcówki -tion. Education, information i nawet: lesson. Tam jest słabe "e", schwa, tak słabe, że po polsku przypomina to "y", a nie powszechnie wymawiane "o". To nie jest "edukeszjon" tylko "szyn". Pliiiii....z.
O work, word, world i worse nawet nie wspomnę, bo to walka z wiatrakami.
Wracam do tematu błędów w wymowie. Coraz częściej słyszę przedimek nieokreślony a realizowany jako polskie "a". Tak jak jest napisane, jak w "Ala ma kota". Nie wiem, dlaczego, ale robi się to coraz powszechniejsze, coraz więcej osób przychodzi z taką wymową. Tak, oczywiście, fatalnie to świadczy o stanie nauczania języka w polskich szkołach, ponieważ są to rzeczy, na których ludzie "fiskują" się na bardzo wczesnym etapie. Można by o tym długo, że klasy za duże, że nauczyciele kiepscy itd. Ale jako ludzie dorośli, nie zwalajmy na nauczycieli z podstawówki. I to nieprawda, że nikt później też nie poprawiał. Ja to "A" porawiam dziesiątki razy na lekcji i.... NIC.
Wiem, to trudne, i wiem, głęboko nawykowe. Ale wierzcie mi, to duży problem. Słuchający was cudzoziemiec zrozumie zupełnie coś innego niż to, co chcecie przekazać. Rzecz w tym, że przedimek nieokreślony powinien być realizowany nie tylko jako e, ale co więcej jest słabe e, tzw. schwa. Czyli powinino być prawie niezauważalne, a w szybkiej mowie zlewa się ze słowem następnym. Tymczasem to "a", które słyszę, jest "a" wyrazistym, akcentowanym i wybijanym w zamyśle mówiących. Więcej, zawieszają na nim głos, co już jest kompletnie nienaturalne. Wychodzi z tego długie a:, czyli np jakbyście wymawiali literę "R". Bez sensu, prawda? Piszę o tym po pierwsze, abyście sprawdzili się sami i podpatrzyli, jak wymawiacie ten przedimek. A jeśli słychać "a", to trzeba to przepracować. I niestety wy, nikt inny, możecie to zrobić. Nauczyciel uświadomi, wyjaśni, poprawi, poprawi, poprawi.... No, ale potem w końcu to puszcza, bo zaczyna być upierdliwy. Wiem, że to trudne. Zmiana nawyków to jedna z najtrudniejszych rzeczy w życiu. Ale spróbujcie. Naprawdę. Proszę.
Nawet nie wiem nawet, od czego zacząć.... Więc może zaczniemy od dwóch słów pojawiających się w tytule. Words, tak jak work, world, worse to słowa z długim "e", a nie "o". Niestety, rodacy wymawiają jak widzą i powiem szczerze, dla mnie jest to chyba number 1 top mistake, bo tego po prostu nie sposób zmienić.
Drugie słowo to mispronounced. Chodzi nie o całe słowo, ale o końcówkę -ed. Polacy nagminnie wymawiają ją jako całą sylabę. Tymczasem jest to tylko spółgłoska "t" albo "d" (w zależności od dźwięczności końcówki). Tylko przypadku czasowników kończących się na "t" lub "d" brzmi to jak sylaba (bo inaczej się nie da). Liked więc to nie "lajket" tylko "lajkt", cleaned to nie "kli:ned" tylko "klind". To "ed" jest bardzo mylące dla waszego słuchacza, bo brzmi jak inne słowo.
Wyjaśnianie błędów w wymowie na piśmie, przy użyciu zapisu fonetycznego "ze słuchu" (bo ślimaczki fonetyczne są obce większości uczących się), to trochę mija się z celem, dlatego zapraszam do obejrzenia filmików poniżej, gdzie nauczyciele wyjaśnią, jak nie należy i należy wymawiać dane słowo.
Osobom nieco bardziej zaawansowanym szczególnie polecam ostatni filmik z dużym wyborem słów, które są podawane powoli i wyraźnie, z czasem przeznaczonym na ich powtarzanie. Naprawdę warto poćwiczyć. Nie tylko ćwiczycie wymowę poszczególnych słów, ale także poprawną realizację poszczególnych głosek.
No dobra, wracamy do angielskiego. Dzisiaj filmik The most common mistakes in English, błędy różnego typu. To są naprawdę najpopularniejsze błędy, jakie słyszę i trochę mnie dziwi, że najwyraźniej nagminnie popełniają je także cudzoziemcy. Może chodzi o to, że Dave uczy angielskiego od kilku lat w Rosji, więc ma do czynienia z użytkownikami języka słowiańskiego. Dlatego dla nas jest bardzo przydatny.
Problem z say i tell. Say to to you ale tell you; niestety do tego dochodzią dziesiątki kolokacji. Say hallo, ale tell a lie albo tell the time.
Nieobecny Present Perfect w zdaniach typu: I have this car for 5 years. Poprawnie: I have had this car. Wydawało się że takie proste; for albo since to musi być Present Perfect. Ale my go po prostu nie uznajemy, bo co to za dziwny czas.
Inna polska specjalność: natrętne "się", którego po prostu nie ma w angielskim: I wash myself, I dress myself. Poprawnie: I get dressed/washed albo po prostu I feel nie: I feel myself.
Mylące się so i such. It is so nice. It is such a nice day.
Problem z do i make. I made a mistake, nie: I did a mistake.
Ale oddajmy głos Dave'owi. Naprawdę warto. Filmik wizualnie mało atrakcyjny, ale facet jest świetnym nauczycielem, wyjaśnia spokojnie i przejrzyście, do tego ma bardzo fajny akcent. Warto poszukać innych jego lekcji. I cenić sobie fakt, że udostępnia je na Youtube. Na jego stronie godzina prywatnej lekcji przez Skype'a to koszt 40 funtów.
Zaraz po odejściu Pusiastej we wrześniu odrzucałam myśl o adopcji, chociaż poczucie straty i pustki było straszne. Chodziło o dobro Prosiaczka, który był wciąż jeszcze bardzo słaby po operacji. Powiem szczerze, że miałam wrażenie, że jej dni są policzone. Tymczasem w ciągu tych pięciu miesięcy Prosiaczek odzyskał siły i animusz. Niesłyszący Prosiak potrzebuje towarzystwa i pary uszu, bo nie wie nawet, że wróciłam do domu. Wierzę w to, że skorzystałaby z obecności drugiego kota.
Nie sadzilam jednak, że szukanie kota do adopcji okaże się taką traumą. Póki co podarło mnie na kawałki. Rynek adopcyjny to absurd. Kotów potrzebujących domu są setki. Ich historię rozdzierają serce. Fundacje i schroniska zamieszczają dramatyczne apele: pomocy, mamy 90 kotów do adopcji … a pod spodem zdjęcia dwóch kotów. Wchodzę na stronę „zakoconego” ponoć towarzystwa, a tam ogłoszenia może 10 kotów z minimalną informacją albo zupełnie nieaktualnym tekstem.
Schronisko na Rybiej ma stronę starszą niż moje koty, chyba jeszcze z lat 90tych, ze zdjęciami wielkości znaczków pocztowych. Czy naprawdę w ciągu 20 lat w Krakowie nie znalazł się informatyk, wielbiciel kotów, który by zrobił lepszą stronę za darmo. Nie wierzę.
Jest Facebook, Olx, jeśli ktoś chce, może naprawdę wypromować adopcję. Są tam świetne ogłoszenia z serią zdjęć i zabawnym tekstem. Takie koty idą bardzo szybko. Ale też mnóstwo ogłoszeń, i to właśnie od schronisk i fundacji, ma jedno średnio wyraźne zdjęcie, na którym widać kawałek ogon i dwa inne koty, albo kot patrzy wzrokiem zabójcy. Czy to problem zrobić kilka dobrych (i świeżych) fotek? Treść: więcej pod telefonem, nie odpowiadamy na maile i sms. Nic tylko dzwonić.
Ja nie tylko muszę się zakochać (bo mówimy przecież o miłości na wiele lat), muszę podjąć bardzo poważną decyzję mając w domu 16-letniego kota na trzech nogach z cukrzycą. Nie mogę w żaden sposób wystawić jej na niebezpieczeństwo. Potrzebuję informacji o historii, stanie zdrowia i charakterze potencjalnego jej towarzysza. Nie mogę wziąć kota półdzikiego, odłowionego ze złych warunków, ani po kocim katarze czy innym wirusowym paskudztwie. Pojadę do schroniska i zgłupieję, bo kot śliczny i słodki, a ja muszę podjąć racjonalną, przemyślaną decyzję.
Mam, co więcej, wrażenie że fundacjom, tak jak i domom tymczasowym, nie bardzo w ogóle zależy na adopcjach, celują głównie w listach warunków. Zabiezpieczyć balkon i okna, jasne. Ale: oddamy kota tylko do bloku, bez dzieci i koniecznie albo dwa razem albo na dokocenie. No, u mnie jak znalazł, ale na zakładanie siatki w oknach też jakoś się nie piszę, mieszkam na 1 piętrze, otwieram okna na loggię.
Gorzej, ogłoszenia właśnie dodane okazuję się nieaktualne, bo kot dawno poszedł do adopcji, na inne nikt nie odpowiada, telefony milczą. Ogłoszenia od indywidualnych ludzi: słodki miziak, nie schodzi z kolan, a w czasie rozmowy okazuje się, że pół dziki i ledwo kuwetkuje. Na zdjęciu kocię, w rzeczywistości kot już roczny (z uwagi na Prosiaka byłoby lepiej gdyby kot był raczej mały).
Najgorzej, jak widzę kota podobnego do mojej trikolorowej Pusiastej, mogłabym pojechać po nią nawet do Warszawy. Szczególnie pozdrawiam w związku z tym pewną fundację ze stolicy, do której napisałam dość osobisty list o Pusiastej, którą straciłam, o Prosiaku, o którego walczyłam, że mam ogromną wiedzę i doświadczenie, jestem 24h godziny w domu itd. Co mam wam mówić, ci, którzy mnie znają, wiedzą jak dobry dom mogłabym zaoferować kotu. Odpowiedź: nie, dziękujemy, bo nie damy kota do Krakowa. Za daleko. Na co? Na wizytę przedadopcyjną! Bez tego ani rusz. Jakbyśmy nie żyli w świecie, w którym informacje są dostępne wszędzie a sprawy załatwia się zdalnie. Na Facebooku można przeczytać historię mojej rocznej walki o życie Prosiaka, służę kontaktem do kliniki, gdzie znajduje się medyczna historia moich kotek z 16 lat, plus mogę pokazać przez kamerę na Skypie zabezpieczony balkon, mieszkanie, drapaki, tunele itd. Naprawdę odległość to jest przeszkoda? To, że jestem gotowa na wyprawę 300 km do Warszawy chyba też przemawia na moją korzyść. Naprawdę, moje gratulacje.
Mam dość. Naprawdę. Pozostaje mi liczyć na was. Idzie wiosna. Koty będą się rodzić. Dawajcie znać. Najważniejsze, żeby kot był zsocjalizowany i z w miarę czystych warunków. Nie o mnie chodzi. Wiecie, z jakim poświęceniem leczyłam Prosiaczka. Chodzi o nią i jej dobro. Wierzę, że młody kot wniósłby w nasze życie radość.
Czemu never ending story? Bo uczenie rodaków angielskich przedimków to jak talking to a brick wall. My, Polacy, po prostu nie uznajemy ich istnienia. No dobra, wiemy, że są tam te małe słówka: a, an, the, z tym, żezupełnie nie wiadomo po co. Więc jak sobie przypomnę, to gdzieś tam wstawię któreś, ale tak naprawdę to przecież bez znaczenia, bo i tak wiadomo, o co chodzi, no nie? Rodacy dużo bardziej obcinają się z powodu brakującego "s" w trzeciej osobie, albo will po if. Może dlatego, że te reguły są jasne i "nie wolno", co niejeden "ticzer" wbił do głowy. Ale "artikle" raz wolno, a nawet trzeba, a innym razem nie trzeba, a jeszcze innym zależy od kontekstu. Sprawa wydaje się więc niejasna, niekonkretna i trochę podejrzana. Ludzie sądzą więc, że "artikle" są trochę takie uznaniowe, na intuicję, i jak mi się podoba. A może to w ogóle jakaś edukacyjna konspiracja, żeby ludziom utrudnić życie, albo niczego nie nauczyć w szkołach, gdzie nieżyciowy belfrzy uczą nieistniejących albo nieprzydatnych rzeczy.
Przepraszam za ton, ale przemawia przeze mnie wieloletnia frustracja w tym względzie. Bo tłumaczę, wyjaśniam, podaję praktyczne przykłady, poprawiam... i niewiele z tego wynika, bo ludzie i tak odnoszą się lekceważąco do samego istnienia przedimków. W polskim ich przecież nie mamy, a jakoś się dogadujemy i wiadomo, o co chodzi. Proszę mi wierzyć, wśród najdziwniejszych mądrości, jakie ludzie przynoszą na lekcje, typu: "oni podobno i tak używają w sumie tylko trzech czasów, prawda?", jest również i taka: "ale oni chyba w sumie nie używają tak znowu tych przedimków". "Byłem w Anglii i przedimków prawie nie słyszałem". Albo: "Amerykanie nie używają zupełnie przedimków". Nie zmyślam. Plus, coś z czym już trudno dyskutować: "u mnie w firmie to i tak wszyscy mówią bez przedimków". W to akurat wierzę. Nie używają ich nie tylko Polacy, ale Słowianie w ogóle, ponoć także Hindusi, Chinczycy, a Europejczycy, owszem, zwykle coś w tym guście mają, ale przedimki funkcjonują czasami zupełnie inaczej, więc też mają z angielskimi problemy.
Wyjaśnijmy sobie coś w takim razie. Anglosasi, bez względu na to czy są z UK, USA, Australii, Kanady i tak dalej, używają przedimków i są one dla nich niezbędne. Ich brak zaburza sens i jest niezwykle irytujący. Naprawdę, native'a mniej razi he don't go niż I have book. Dlaczego? Bo he don't go albo she work, tak samo jak if it will rain to błąd gramatyczny tylko i nie ma problemu z nadbudowaniem sensu. Informacja natomiast: I have book jest nieczytelna. Co to jest za książka, którą masz? Masz w ogóle książkę, jakaś książkę? No fajnie, każdy ma jakąś książkę. Ale czy masz dla mnie TĄ książkę, którą ci kazałem przynieść? Zdaniem I need glass można kogoś wprawić w osłupienie, no bo, co, potrzebujesz szkła?? Nie, ty potrzebujesz a glass, czyli szklanki. Takie sytuacje wymagają dodatkowego wysiłku i czasu, żeby ustalić, co Polak ma na myśli. Wiadomo, ludzie są niecierpliwi i nie mają czasu nas dopytywać. Dlatego właśnie takie błędy irytują.
Nie będę wykładać reguł, znajdziecie je w filmikach poniżej. Zawsze jednak powtarzam jedną zasadę: w języku angielskim nie ma takiej opcji, żeby rzeczownik policzalny w liczbie pojedynczej stał sam. Nie ma samotnego: book, car, table i tak dalej. Uświadomienie sobie tego to już połowa sukcesu, bo wyrabia to odruch pomyślenia, zanim wypowiem albo napiszę rzeczownik (przedimek zerowy, czyli nic może stać przed liczbą mnogą i rzeczownikami niepoliczalnymi, czywiście wtedy, kiedy to jest coś non-specific, czyli "jakieś").
Polecam waszej uwadze szczególnie ostatni filmik, po polsku. Uczy, jak sobie radzić, kiedy nie wiemy, jakiego przedimka użyć, ale wiemy, że tam powinien być. Zwłaszcza, kiedy coś piszemy, na egzaminach itd. To bardzo użyteczne wskazówki. Od wyboru artikla można uciec liczbą mnogą, zaimkiem dzierżawczym (my, your, his), albo wskazującym (this, that) czy też za pomocą słówka some.