niedziela, 12 listopada 2017

Dlaczego po tylu latach nauki.. - Szkoła i uniwersytet


 Szkoła ma swoje uwarunkowania, problemy dyscyplinarne i wychowawcze, a czasami nawet zwyczajnie problemy ze znalezieniem nauczyciela. Nie chcę w to wchodzić. Z własnego doświadczenia tylko powiem, że moi uczniowie robili wszystko i bardzo się starali, żeby się niczego nie nauczyć. Nie wiem, z czego to wynika, ale języków obcych nie lubi się z definicji, a powiedzieć coś po angielsku, kiedy cała grupa słucha, to obciach i wstyd. Ucząc w liceum prawie dorosłych ludzi pracowałam z tych samych książek i używałam tych samych materiałów, z których już wtedy prowadziłam zajęcia w szkołach językowych i firmach. Ta sama lekcja, która w grupie (zbliżonej wiekowo) w szkole językowej chwytała i cieszyła się wzięciem,  była dyskusja i była zabawa, wszystkim się podobało, była skutecznie rozkładana na łopatki przez totalny brak entuzjazmu klasy szkolnej. Powiedziałabym, że to była taka zabawa w kotka i myszkę, jakby to zrobić, żeby zrobić tylko jakieś cośkolwiek, nic nie powiedzieć i każde moje pytanie załatwiać odmownie przy pomocy „yes”, „no”, „I don’t know” i „maybe”.

Ale wierzcie mi, szkoła to jeszcze jest dobrze. Większość moich uczniów pytanych o ich doświadczenie z językiem powtarza to samo: w szkole średniej to się jeszcze coś nauczyłem, bo pani cisnęła, ale potem na studiach to już była gleba.

Prawdziwym problemem jest poziom nauczania na polskich uczelniach. To jest moim zdaniem naprawdę narodowa żenada. Wiele osób kończących studia i po studiach, które do mnie przychodzą, nie zna języka praktycznie w ogóle. Utykają na wieczność na poziomie A2. Jak to możliwe, skoro warunkiem ukończenia studiów jest w tej chwili zdanie egzaminu na poziomie B2?

Jest to absolutna fikcja. Ujednolicenie wymagań egzaminacyjnych kilka lat temu na polskich uczelniach (chyba z powodu norm unijnych) zaowocowało fikcją nad fikcje. Dawniej tworzono grupy B1 albo nawet A2 i na takim poziomie ludzie się uczyli i zdawali egzaminy. Wierzcie mi, pożytku było z tego więcej niż z wpychania kogoś na poziomie mizernym do grupy B2, gdzie taka osoba średnio wie, o co chodzi na zajęciach. Jak to się dzieje, że ludzie zdają te egzaminy? A no egzamin można zawsze zdać, zwłaszcza w drugim terminie. Zwykle nauczyciel trochę pomoże, podpowiadając z czego się przygotować, egzaminy zmieniają się niewiele z roku na rok, można się pewnych rzeczy po prostu wyuczyć itd. Udajemy wszyscy. Sama biorę udział w tej fikcji, przygotowując ludzi do tych egzaminów. Tak, zdają. Czy powinni? Nie. Ale moją rolą jest im pomóc.

Druga sprawa to organizacja zajęć na uczelni. Za moich czasów (przełom lat 80 i 90) na studiach były dwa lata kontynuacji jednego języka i cztery lata drugiego od podstaw. Moje studia doktoranckie to były cztery lata kursów prowadzonych przez British Council. Z intensywnymi obozami językowymi dwa razy w roku. Plus, jak ktoś chciał, drugi język. Wszystko za darmo (za obozy się płaciło). Studia doktoranckie (po polonistyce) przygotowały mnie do zdania egzaminu Proficiency. Że ja mam dar do języka? Ten egzamin razem ze mną zdało mnóstwo osób.

O co więc chodzi? O pieniądze. Tylko tyle i aż. Uniwersytety tną koszta. Jedne zajęcia w tygodniu i to czasami nawet nie przez dwa lata. O studiach zaocznych nawet nie wspomnę. Grupy trzydziesto-osobowe. Plus, metody. Niestety, zdarzyło mi się oglądać takie rzeczy, jak kserówki z podręczników, z których ja się jeszcze uczyłam, potem uczenie gramatyki przez tłumaczenie zdań z polskiego na angielski, rycie słówek bez kontekstu i sensu, uczenie się na pamięć prezentacji. Nie chcę generalizować, bo oczywiście są świetni nauczyciele. Ale są też tacy, którzy nie utrzymaliby się w żadnej szkole językowej po pierwszych ankietach oceniających. Jak to się dzieje że pracują na uczelni. 

Jakby na to nie patrzyć, tak nie powinno być, że polskie uczelnie produkują absolwentów z dyplomem, ale bez praktycznej znajomości nawet jednego języka obcego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz