niedziela, 12 listopada 2017

Więcej o mnie


Trochę więcej o mnie. Skończyłam dwa kierunki: filologię polską i angielską na Uniwersytecie Jagiellońskim, zrobiłam doktorat (pisałam o Szymborskiej). Uczyłam przez kilka lat w szkole średniej, byłam dyrektorem koledżu językowego, doradcą metodycznym, przez lata pracowałam w szkołach językowych i firmach w całym Krakowie. Szkoliłam kontrolerów ruchu lotniczego, pracowałam dla międzynarodowych korporacji. Od kilku lat mam własną firmę, udzielam indywidualnych lekcji. Pracuję z dorosłymi.
Moje pierwsze studia i pierwsza miłość to była polonistyka. To były inne czasy, pod okami tzn. „Gołębnika”, czyli budynku filologii polskiej UJ na ulicy Gołębiej w Krakowie, przechodziły demonstracje; czasami nie było zajęć, bo strajkowaliśmy my, strajkowali też wykładowcy. Działa się historia, nadchodziła wolność. Nareszcie można było czytać zakazane książki, i to nie tylko te drukowane drobnym drukiem w podziemiu. Książki te trafiały właśnie do kanonu lektur szkolnych. Wierzcie mi, w tamtych czasach, w szkole średniej, dało się omawiać Orwella, Herlinga-Grudzińskiego, Herberta czy Miłosza przy żywym zainteresowaniu klasy. Tamto pokolenia rozumiało ważność tych lektur. Bywały gorące dyskusje, tak gorące, że ze wypiekami na twarzy. Wspominam te czasy z sentymentem.
No, ale czasy się zmieniały, za wolnością w nasze życie wkraczała komercja, literatura przestawała podniecać, a nawet interesować. Pojawił się Internet, przyszły komórki. Młodzi mieli inne sprawy niż czytanie. Wyrosły centra handlowe, na sceny weszły korporacje, mieszkańcy kraju nad Wisłą rzucili się konsumpcyjną pogoń za  materialnym szczęściem. Być wierny, idź – brzmiało jak dowcip. Przy rosnącym oporze młodej materii mnie też nie chciało się już klepać narodowej klasyki. Tym bardziej, że przyszła nowa matura i nauczania skupiło się na wbijaniu do głów oczywistości (nie takich znowu oczywistości oczywistych, skoro nie czytało się już nie tylko lektur, ale nawet opracowań ). Za samą informację, że Wokulski był kupcem, a Pan Tadeusz przyjeżdża do Soplicowa, klucz nagradzał punktami. Widziałam już wtedy znacznie więcej sensu i pożytku w uczeniu angielskiego.
Angielski obecny był w moim życiu od dziecka. Miałam bardzo dużo szczęścia, bo w głębokim komunizmie, mowa o latach 70tych, angielskiego uczyłam się od przedszkola, a dokładniej w domu kultury, bo do przedszkola nie chodziłam. Potem były wieczorowe kursy w mojej szkole podstawowej (rzadkość) i od piątej klasy angielski zwyczajnie jako przedmiot szkolny (też nietypowe). Miałam też prywatne lekcje, które uwielbiałam. W domu był czterotomowy słownik Stanisławskiego, który wertowałam, próbując tłumaczyć teksty piosenek. Muzyka to wtedy był jedyny żywy kontakt z językiem. Poza tym był "Aleksander", do którego nagrania były rzadkością. 
W czwartej klasie liceum nie wiedziałam, co wybrać. Anglistyka w tamtych czasach to był niezwykle trudny, konkurencyjny kierunek o dość nieprzyjemnej reputacji (stres, ostra selekcja, szkółka). Rozum mówił mi, że w życiu sprawdzi się lepiej anglistyka, ale moje serce i pasja do literatury i klimat intelektualny polonistyki ostatecznie wygrał. Nigdy nie żałowałam tej decyzji. To polonistyka uczyniła mnie, kim jestem i dała mi solidną intelektualną bazę.
Angielskiego zaczęłam uczyć właściwie wcześniej nawet niż dostałam prowadzenie polskiego w szkole. W tamtych czasach dramatycznie brakowało nauczycieli angielskiego, więc moje Proficiency to było aż nadto żeby pracować w liceum, i to liceum językowym (byłam wychowawcą klas dwujęzycznych). Uczenie angielskiego i rozmowa o zakupach, podróżach i zainteresowaniach - to  stawało się znacznie przyjemniejsze i prostsze niż wlewanie w młode umysły wiedzy o świecie wartości.
Szkoła zaczęła mnie uwierać. Nie chciałam zostać tam na zawsze. Miałam z uczniami świetne relacje, ale potrzebowałam zmiany. Nie miałam już w sobie tamtej pasji, a i uczenie kolejnych pokoleń było przychodziło mi z coraz większym trudem i wysysało ze mnie całą energię. Skończyłam anglistykę i po moich heroicznych latach spędzonych na niwie państwowego szkolnictwa, odeszłam, żeby uczyć angielskiego w sektorze prywatnym. Pracowałam dla wielu szkół językowych i firm, pracowałam na uczelniach, byłam dyrektorem koledżu językowego i doradcą metodycznym. Przy wciąż rosnącej licznie uczniów i zapytań o lekcję, zaczęłam pracować na własny rachunek.
Praca z dorosłymi to zupełnie inną bajka; daje komfort, o jakim przy klasie złożonej z niesfornych nastolatków nie ma mowy. Dorośli pod wieloma względami bywają bardziej wymagający, uczą się jednak, bo chcą, a nie dlatego, że muszą. Bardzo lubię uczyć i bardzo cenię sobie kontakt z ludźmi. To jest coś, co daje mi powera i trzyma mnie na powierzchni w gorszych chwilach. Nie wyobrażam sobie, abym mogła robić cokolwiek innego. To, co najważniejsze, dzieje się w relacji człowiek-człowiek. Lekcje prywatne dają niepowtarzalną okazję, aby poznawać ludzi. Relacja jest dynamiczna, tworzą je dwie osoby.  Każda lekcja jest inna. Umarłabym, gdybym musiała siedzieć 8 godzin przy komputerze w biurze, mało tego, obawiam się, że w ogóle nie zarobiłabym na życie, bo przy umiłowaniu słów, cechuje mnie absolutna ślepota na liczby. Wklepanie do komputera ciągu cyfr bezbłędnie jest dla mnie nieosiągalne.
Jestem moim uczniom bardzo wdzięczna, bo nauczyłam się od nich bardzo wiele. I tą wiedzą chcę się podzielić. Lata spędzone na nauce i rozmowach, dały mi pewien pogląd na to, dlaczego ludzie w Polsce tak się zmagają z językami obcymi i dlaczego dla prywatnych lektorów takich, jak ja, w najbliższej przyszłości nie zabraknie pracy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz