Trochę więcej o mnie. Skończyłam dwa
kierunki: filologię polską i angielską na Uniwersytecie Jagiellońskim, zrobiłam
doktorat (pisałam o Szymborskiej). Uczyłam przez kilka lat w szkole średniej,
byłam dyrektorem koledżu językowego, doradcą metodycznym, przez lata pracowałam
w szkołach językowych i firmach w całym Krakowie. Szkoliłam kontrolerów ruchu
lotniczego, pracowałam dla międzynarodowych korporacji. Od kilku lat mam własną
firmę, udzielam indywidualnych lekcji. Pracuję z dorosłymi.
Moje pierwsze studia i pierwsza
miłość to była polonistyka. To były inne czasy, pod okami tzn. „Gołębnika”,
czyli budynku filologii polskiej UJ na ulicy Gołębiej w Krakowie, przechodziły
demonstracje; czasami nie było zajęć, bo strajkowaliśmy my, strajkowali też
wykładowcy. Działa się historia, nadchodziła wolność. Nareszcie można było
czytać zakazane książki, i to nie tylko te drukowane drobnym drukiem w
podziemiu. Książki te trafiały właśnie do kanonu lektur szkolnych. Wierzcie mi,
w tamtych czasach, w szkole średniej, dało się omawiać Orwella,
Herlinga-Grudzińskiego, Herberta czy Miłosza przy żywym zainteresowaniu klasy. Tamto
pokolenia rozumiało ważność tych lektur. Bywały gorące dyskusje, tak gorące, że
ze wypiekami na twarzy. Wspominam te czasy z sentymentem.
No, ale czasy się zmieniały, za
wolnością w nasze życie wkraczała komercja, literatura przestawała podniecać, a
nawet interesować. Pojawił się Internet, przyszły komórki. Młodzi mieli inne
sprawy niż czytanie. Wyrosły centra handlowe, na sceny weszły korporacje,
mieszkańcy kraju nad Wisłą rzucili się konsumpcyjną pogoń za materialnym szczęściem. Być wierny, idź – brzmiało jak dowcip. Przy rosnącym oporze młodej
materii mnie też nie chciało się już klepać narodowej klasyki. Tym bardziej, że
przyszła nowa matura i nauczania skupiło się na wbijaniu do głów oczywistości
(nie takich znowu oczywistości oczywistych, skoro nie czytało się już nie tylko
lektur, ale nawet opracowań ). Za samą informację, że Wokulski był kupcem, a
Pan Tadeusz przyjeżdża do Soplicowa, klucz nagradzał punktami. Widziałam już
wtedy znacznie więcej sensu i pożytku w uczeniu angielskiego.
Angielski obecny był w moim życiu od
dziecka. Miałam bardzo dużo szczęścia, bo w głębokim komunizmie, mowa o latach
70tych, angielskiego uczyłam się od przedszkola, a dokładniej w domu kultury,
bo do przedszkola nie chodziłam. Potem były wieczorowe kursy w mojej szkole
podstawowej (rzadkość) i od piątej klasy angielski zwyczajnie jako przedmiot
szkolny (też nietypowe). Miałam też prywatne lekcje, które uwielbiałam. W domu był czterotomowy słownik Stanisławskiego, który wertowałam, próbując tłumaczyć teksty piosenek. Muzyka to wtedy był jedyny żywy kontakt z językiem. Poza tym był "Aleksander", do którego nagrania były rzadkością.
W czwartej klasie liceum nie wiedziałam, co wybrać. Anglistyka w tamtych czasach to był niezwykle trudny, konkurencyjny kierunek o dość nieprzyjemnej reputacji (stres, ostra selekcja, szkółka). Rozum mówił mi, że w życiu sprawdzi się lepiej anglistyka, ale moje serce i pasja do literatury i klimat intelektualny polonistyki ostatecznie wygrał. Nigdy nie żałowałam tej decyzji. To polonistyka uczyniła mnie, kim jestem i dała mi solidną intelektualną bazę.
W czwartej klasie liceum nie wiedziałam, co wybrać. Anglistyka w tamtych czasach to był niezwykle trudny, konkurencyjny kierunek o dość nieprzyjemnej reputacji (stres, ostra selekcja, szkółka). Rozum mówił mi, że w życiu sprawdzi się lepiej anglistyka, ale moje serce i pasja do literatury i klimat intelektualny polonistyki ostatecznie wygrał. Nigdy nie żałowałam tej decyzji. To polonistyka uczyniła mnie, kim jestem i dała mi solidną intelektualną bazę.
Angielskiego zaczęłam uczyć właściwie
wcześniej nawet niż dostałam prowadzenie polskiego w szkole. W tamtych czasach dramatycznie
brakowało nauczycieli angielskiego, więc moje Proficiency to było aż nadto żeby pracować w liceum, i to liceum
językowym (byłam wychowawcą klas dwujęzycznych). Uczenie angielskiego i rozmowa
o zakupach, podróżach i zainteresowaniach - to stawało się znacznie przyjemniejsze i
prostsze niż wlewanie w młode umysły wiedzy o świecie wartości.
Szkoła zaczęła mnie uwierać. Nie
chciałam zostać tam na zawsze. Miałam z uczniami świetne relacje, ale potrzebowałam
zmiany. Nie miałam już w sobie tamtej pasji, a i uczenie kolejnych pokoleń było
przychodziło mi z coraz większym trudem i wysysało ze mnie całą energię. Skończyłam
anglistykę i po moich heroicznych latach spędzonych na niwie państwowego
szkolnictwa, odeszłam, żeby uczyć angielskiego w sektorze prywatnym. Pracowałam
dla wielu szkół językowych i firm, pracowałam na uczelniach, byłam dyrektorem
koledżu językowego i doradcą metodycznym. Przy wciąż rosnącej licznie uczniów i
zapytań o lekcję, zaczęłam pracować na własny rachunek.
Praca z dorosłymi to zupełnie inną
bajka; daje komfort, o jakim przy klasie złożonej z niesfornych nastolatków nie
ma mowy. Dorośli pod wieloma względami bywają bardziej wymagający, uczą
się jednak, bo chcą, a nie dlatego, że muszą. Bardzo lubię uczyć i bardzo cenię sobie
kontakt z ludźmi. To jest coś, co daje mi powera i trzyma mnie na powierzchni w
gorszych chwilach. Nie wyobrażam sobie, abym mogła robić cokolwiek innego. To,
co najważniejsze, dzieje się w relacji człowiek-człowiek. Lekcje prywatne dają
niepowtarzalną okazję, aby poznawać ludzi. Relacja jest dynamiczna, tworzą je
dwie osoby. Każda lekcja jest inna. Umarłabym,
gdybym musiała siedzieć 8 godzin przy komputerze w biurze, mało tego, obawiam
się, że w ogóle nie zarobiłabym na życie, bo przy umiłowaniu słów, cechuje mnie
absolutna ślepota na liczby. Wklepanie do komputera ciągu cyfr bezbłędnie jest dla
mnie nieosiągalne.
Jestem moim uczniom bardzo wdzięczna,
bo nauczyłam się od nich bardzo wiele. I tą wiedzą chcę się podzielić. Lata
spędzone na nauce i rozmowach, dały mi pewien pogląd na to, dlaczego ludzie w
Polsce tak się zmagają z językami obcymi i dlaczego dla prywatnych lektorów
takich, jak ja, w najbliższej przyszłości nie zabraknie pracy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz